Stanisław Nicieja: Jestem jak płetwonurek szukający Atlantydy
Rozmowa ze Stanisławem Sławomirem Nicieją, historykiem, który od lat zajmuje się Kresami. Właśnie ukazał się XIII tom jego „Kresowej Atlantydy”, a naukowiec odwiedził nasz region.
Najwybitniejszy badacz Kresów II Rzeczypospolitej często bywa w naszym regionie...
To nie przypadek. Spotkania, takie jak te w Żarach, Zielonej Górze, czy Iłowej są dla mnie jak tlen. Znajduję tutaj ludzi, którzy dostarczają mi materiał do moich książek, bo chyba głównie tym różnię się od innych historyków, że nie siedzę tylko w archiwach, bibliotekach, w starych dokumentach, księgach i korzystam z warsztatu historyka. Mam w sobie wiele z reportera, docieram do ludzi, rozmawiam, pracuję na ich zaufanie, aby otworzyli szuflady, pokazali zdjęcia dziadków, opisali je. I tak konstruuję książki, jest tam i esej, i wywiad, jest i typowa biografia okraszona datami. Właśnie w Żarach dostałem fantastyczne materiały, które poniosą jakiś podrozdział.
Kolejny skrawek Kresowej Atlantydy…
Posłużyłem się tą metaforą wziętą ze świata Platona, bo Kresy miały to nieszczęście, że przez stulecia przewalały się tam kolejne wojny, kolejne armie. To nie jest Szwecja, czy Szwajcaria, gdzie przez wieki nie widziano obcego żołnierza. Tam wchodziły watahy niszczycieli z jakimś azjatyckim przekonaniem, że wszystko trzeba zburzyć i spalić. W miejscach, gdzie były piękne pałace, kurorty, pensjonaty, bogate wsie i miasteczka, a dziś są pustkowia i chaszcze, wydaje się, że nigdy nic nie było. I gdyby nie jakieś okruchy w postaci zdjęć i śladów w ludzkiej pamięci, nie byłoby już żadnego dowodu, że było tutaj państwo dobrze rządzone, mające wspaniałych artystów, naukowców. Jakby nagle otworzyła się otchłań i to wszystko wchłonęła. Wiele takich miejscowości jest na Wołyniu, Polesiu, Podolu, z których nic nie pozostało. Postawiłem sobie cel, tak jak napisał mi któryś z recenzentów, stać się takim płetwonurkiem, który nurkuje na dno, odnajduje jakieś strzępki, skorupki i później klei z nich jakieś antyczne pucharki, wazy. W wyniku ostatniej wojny nasz kraj utracił połowę terytorium, z powierzchni zniknęło ponad 200 miast, tysiące wsi, klasztory, zamki, pałace… Jednak nadal są tam ślady budowanej przez sześć stuleci polskiej kultury. Z uporem japońskiego pracoholika posuwam się do przodu, co pół roku powstaje jeden tom, a w nim kolejnych pięć, sześć miast…
Podobno każda cywilizacja ma jakiś wiek złoty, do którego często się odwołuje. Mam wrażenie, że dla nas jest to międzywojnie w kresowym wydaniu.
Dzieje przypominają trochę sinusoidę. Są momenty, gdy państwo rozkwita, ma wybitnych polityków, którzy potrafią zarządzać krajem, ale po chwili pojawiają się ci marni, którzy potrafią wiele zepsuć. Niestety, historię upolityczniono i dziś uprawia się często tę naukę pod potrzeby ekipy, która aktualnie rządzi. Ale władza się zużywa, przychodzi nowa, która dokonuje nowego bilansu i lansuje nowych bohaterów. Polska się tym wyróżnia, że uprawia się u nas głównie historię polityczną. Ja jestem zwolennikiem szkoły francuskiej i uważam, że historia polityczna jest nudna. Ktoś kogoś pokona, wygra, po chwili przegrywa i zastępuje go ktoś inny. Monotonia. Barwa historii narodu zamyka się w kulturze, nauce, sztuce, obyczaju. Oczywiście ja także pokazuję polityków, ich szczęśliwe i nieszczęśliwe posunięcia, ale uważam, że historię tworzą nie tylko władcy, arystokraci, premierzy, arcybiskupi, ale my wszyscy. Historię swojej rodziny, ulicy, wsi, miasteczka, firmy, uczelni… Nie jest pisane, że skoro byłeś posłem czy senatorem, automatycznie zapisujesz się w dziejach. Zbyt często działa prawo Kaliguli. Skoro Kaligula zapragnął, aby senatorem został koń, tak się stało. Zdarza się, że jakiś władca, lider partii wprowadza takiego konia na scenę polityczną. Ja wolę pisać o charyzmatycznym proboszczu niż ukrytym za murami pałacu arcybiskupie. Pokazuję notariuszy, aptekarzy, lekarzy, hobbystów i to jest wielka siła narodu. Jeśli ma takie postacie, nie jest banalny.
Kraina szczęśliwości?
Dziś rzeczywiście lansuje się taki obraz okresu międzywojennego jako czasu absolutnej sielanki. Wiemy doskonale, że tak nie było. Robi się z Piłsudskiego boga, jakiegoś superdemokratę, a wiadomo, że owszem, był charyzmatycznym przywódcą, ale wiemy też, że często błądził, że ma krew na rękach, więził ludzi, a czasem posuwał się do rzeczy jeszcze gorszych. Ale naród potrzebuje takich drogowskazów, potrzebuje ludzi sukcesu.
Często zarzuca się nam, że mamy kresową obsesję, że niepotrzebnie żyjemy wciąż przeszłością…
Ale to obsesja bardzo potrzebna. O Kresach trzeba pisać, bo to jest polska historia. Jesteśmy narodem, który stworzył państwo, które miało zmienne, pulsujące jakby granice. Polska Piastów miała inne, Jagiellonów, Wazów jeszcze inne, a było i tak, że Polski nie było i ponownie się odrodziła. Nikt z Paryża nie robił miasta hiszpańskiego, czy włoskiego nawet, gdy Francuzi przegrali wojnę. A przecież Warszawa była przez lata miastem rosyjskim, Poznań niemieckim, Kraków austriackim. I pisanie historii Polski tylko w granicach obecnego państwa polskiego, jest jej zubożeniem, wycięciem trzech czwartych pamięci. Jak można zapomnieć o terenach, gdzie urodzili się Kościuszko, Mickiewicz, Paderewski, Słowacki, Zapolska, Herbert, Miłosz… Mogę do rana wymieniać nazwiska wielkich Polaków, którzy przyszli na świat poza granicami państwa, w którym dziś żyjemy. Oczywiście można zarzucić, że piszemy za bardzo martyrologicznie, że przedstawiamy tylko czas, gdy lała się tam krew. To, co Polska zostawiła na Kresach, to wyraźne ślady i ja je opisuję. Bo kto ten Lwów zbudował? Te kamienice, kościoły, klasztory… Każdy Polak, nieważne czy Kresowianin, czy mieszkaniec Łomży, Oleśna, czy Żar, powinien wiedzieć, co było w Zbarażu, Kamieńcu Podolskim, co to Ostra Brama, Cmentarz Łyczakowski, Góra Bony... Tego nie można wyrzucić. Niemcy tego bardzo pilnują. Pielęgnują kult tego swojego Breslau, Stettina, Grunbergu i nikt im już nie zarzuca, że uprawiają rewizjonizm. Byli tutaj przez wieki, zostawili swoje ślady i nie wolno im tego odbierać. Tak i nam nie wolno odbierać polskiej historii Kresów.
Bracia Kopocińscy, strażnicy kresowej pamięci z Żar, postulują, że tak jak młodzi obywatele Izraela odwiedzają Oświęcim, tak nasza młodzież powinna jeździć na Kresy.
Nie tylko Kopocińscy. Chociażby Zdzisław Najder pisał, że powinniśmy zabezpieczyć swoją historię, pilnować jej, jak Żydzi. Taka podróż pomaga lepiej zrozumieć historię narodu. Przez kilka dekad wbijano nam do głów, że co to tam te Kresy, jakieś polne drogi, kurne chaty… Za czym wy tęsknicie? Kiedy napisałem książkę o Truskawcu i Borysławiu, na spotkaniu w Wałbrzychu starszy mężczyzna dziękował za przybliżenie ich losów. Bowiem w Wałbrzychu przesiedleńcy z Borysławia spotkali się z reemigrantami z Francji. Ci drudzy, Francja - elegancja, patrzyli z góry na Kresowian. A moja książka pokazywała Truskawiec z 250 willami i pensjonatami, dziełami architektury z pięknymi ogrodami, deptakiem. Truskawiec, który wcale nie ustępował takiemu Vichy. Ale ta wiedza nam ucieka. W Polsce mamy armię dziewięciu tysięcy historyków po habilitacji. Niewielu zajmuje się takimi badaniami, większość grzebie się w szambie polityki. Ubolewam nad tym, bowiem ta wersja historii pozbawiona jest powabu, barwy, lekkości. Mamy jedynie daty, fakty i trupy. To mordowanie tej nauki. A czas ma niezwykłą barwę, gdy jadę na Kresy, czuję ten aromat.
Ale chyba także zawód stanem polskich zabytków...
Niekoniecznie. Teraz byłem w Grodnie. Piękne miasto, o którym nic nie wiemy. U nas o Białorusi Łukaszenki mówi się tylko źle, a tymczasem tam ślady polskości traktowane są z szacunkiem. Weźmy chociażby piękny barokowy kościół, w którym znajduje się epitafium Batorego i napis, że to król Polski. Obok tablica poświęcona Antoniemy Tyzenhauzowi, wielkiemu działaczowi gospodarczemu. Piszę o Mostach, gdzie bracia Konopaccy stworzyli fabrykę sklejki lotniczej... Co my o tym wszystkim wiemy?
To w końcu Kresy to kraina wsi i małych miasteczek, czy też wspaniałych miast, centrów kultury?
I tych, i tych. Mówiłem już o skrzywieniach polskiej historiografii. Jest ich więcej. Na przykład nie zajmujemy się życiem gospodarczym, nie piszemy o tych różnych „self-made manach”, którzy stworzyli coś od zera. Bowiem koncentrujemy się na tych, którzy o wolność walczyli z bronią w ręku, zapominając o twórcach warunków do funkcjonowania państwa. Tymczasem taki Lubin Biskupski w jakiejś Kołomyi stworzył nowoczesną fabrykę siewników. To on był pierwowzorem Wokulskiego z „Lalki”. Kto pamięta o słynnej cukrowni w Chodorowie. Potężna i efektowna fabryka produkowała cukier takiej jakości, że w dobrym tonie było użycie go w paryskim Ritzu, czy wiedeńskim Sacherze. O Dolinie Janowa wiemy, że zamordowano tam wielu ludzi, ale już nie, że znajdował się tam imponujący kamieniołom...
Będąc na Kresach, czuje pan raczej żal, czy dumę?
Ani jedno, ani drugie. To jest po prostu moja pasja. Nie mam także żadnych rewizjonistycznych zapędów. Dziś nikt już nie powie przecież, że ratusz opolski zbudowali Polacy, bo tak nie było. Myślę, że na Kresach też w końcu tak będzie. Na Białorusi już dostrzegam kult polskości, odbudowano willę Kościuszki, Niemcewicza, na domu, w którym urodził się Kapuściński, wisi tablica pamiątkowa, w Grodnie w jej willi znajdziemy muzeum Orzeszkowej, w Wołczynie eksponują osobę Stanisława Augusta, a w Wasyliszkach białoruski fan stworzył muzeum Czesława Niemena. Moja mama powtarzała mi, że nie należy robić sobie wrogów wśród sąsiadów. Historia ma być nauczycielką życia i kto z jej nauk nie korzysta, z reguły źle kończy. Stąd też ta kresowa lekcja powinna nas wyleczyć chociażby z tak częstych wielkopańskich zachowań.