Spalarnia pluszaków
Przychodzi czas porządków, czyli mordowania wspomnień. Doszedłem do etapu beznamiętnego wywalania tzw. przydasiów, łamię tabu oddawania ubrań dla wyimaginowanych „biednych”, mitycznych „dzieci z domu dziecka”, które pewnie nie chcą używek, tylko nówek ze sklepu.
Mam problem z wyrzucaniem książek, choć wiele z nich na to zasługuje, najbardziej zaś zasługuję ja sam, za moje 40 złotych wydane na grafomanię, której nikt więcej nie powinien wziąć do ręki.
Niestety, mam kłopot z zabawkami. Im starsza, tym gorzej. Imię, płeć, kolegów dostaje już w pierwszych kilku godzinach od zakupu i jest za późno. Wywalić pluszowego pieska - Sary - już się nie da. To byłoby nieludzkie, bo Sara jest w zasadzie człowiekiem. Dlatego każdy w swoim domu powinien mieć przydomową spalarnię pluszaków, do której wkładałoby się miękkiego przyjaciela natychmiast po przyjściu do domu, zanim jeszcze stanie się nowym członkiem rodziny.
- Tatusiu, gdzie jest piesek, co go właśnie kupiliśmy? - Nie wiem, córeczko - kłamałbym, wciskając guzik spalarni, w której byłby jeszcze tylko fabrycznie nowy kawałek materiału, ale jeszcze nie Sara, która się przyjaźni z Kochajkiem i Milulakiem. Ilość zabawek utrzymywałaby się na tym samym, niewielkim poziomie, zarówno liczebnym, jak i emocjonalnym. Nie trzeba by ściemniać, że Kochajek został w pociągu, bo poznał nowych przyjaciół i wróci za 7 dni (czas dostawy kurierem nowego egzemplarza), a potem mętnie tłumaczyć, że kolor uszu zmienił sam, pod wpływem impulsu, u jakiegoś kochajkowego stylisty.