Śmierć w motelu „California”
Janusz K. podczas picia wódki nie szczędził koledze kąśliwych uwag. To się dla niego źle skończyło. Zbigniew B. zadał mu cios nożem. Sąd Okręgowy w Krakowie skazał zabójcę na cztery i pół roku więzienia.
Maciek nie zareagował słowem lub gestem, chociaż wszystko rozegrało się przed jego oczami. Trudno mu się zresztą dziwić - nie co dzień jest się świadkiem, gdy jeden człowiek zabija drugiego.
Co widział, opisał potem z pewną dozą literackiego zacięcia: „Zauważyłem, że w pewnej chwili Zbigniew tak lekko, bez wysiłku, po prostu płynnie, zadał Januszowi cios nożem”.
Maciek nie dopuszczał wtedy myśli, że od takiego - jak to potem określił - draśnięcia człowiek mógłby umrzeć. Gdyby uważał inaczej, to podjąłby reanimację Janusza, tym bardziej, że był po kursie udzielania pierwszej pomocy.
Ranny nagle wstał i wyszedł z pokoju. Maciek był przekonany, że po prostu udał się do siebie, by przyłożyć opatrunek do małej ranki na ciele, która wcale groźnie nie wyglądała. Wkrótce okazało się, że ów leciutki cios spowodował nieodwracalne skutki.
Ostrze wniknęło do klatki piersiowej na 12 cm i dotarło do serca. Niedługo potem Janusz zmarł na stole operacyjnym w szpitalu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na miejscu zbrodni pojawiła się policja.
Gospodarz Zbigniew
Nim zostaną podane ważne w tej historii motywy zabójcy, wywody o przyznaniu się do winy i rozważania sądu o karze, trzeba nakreślić okoliczności dramatu. Tamtego marcowego przedpołudnia przy stoliku siedziało trzech panów w różnym wieku.
Najstarszy był Zbigniew, rocznik 1947, szczuplutki, z rozwichrzonym włosem, w wieku poprodukcyjnym. Emeryturę miał solidną, 1900 zł, zapracował na nią przez 30 lat w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczana. Był kierowcą, mechanikiem, skończył jako emeryt w 2008 r.
Spośród całej trójki wyróżniał się jeszcze tym, że miał trzy żony. Z pierwszą wytrzymał kilka miesięcy, z drugą rok, od trzeciej uciekł po czterech latach. Koledzy śmiali się z jego seksualnych podbojów i dopytywali, jak to jest mieć trzy teściowe. Zbywał ich słowem: spier...
Goście: Janusz i Maciek
O sześć lat młodszy Janusz to był kawał chłopa. 130 kg, czyli dwa razy większy od Zbigniewa, postawny, silny. Też był po rozwodzie i miał dziecko, z którym nie utrzymywał kontaktu. Miesiąc przed tragedią zadzwonił do niego syn i pochwalił się, że urodziła mu się córka, a zatem tata został dziadkiem.
Janusz wyłączył telefon, gdy to usłyszał. Rodzina to nigdy nie był jego żywioł. W ostatnim czasie pracował jako ochroniarz, ale został zwolniony i to go podłamało. Zaczął sięgać po alkohol, choć od dwóch lat z sukcesem unikał wódki.
Maciek, trzeci uczestnik biesiady, był o dwa pokolenia młodszy. 37-latek, z doświadczeniem biznesmena. Kiedyś miał w pobliżu komis samochodowy, ale musiał go zamknąć, bo interes nie był dochodowy. Gdy po pijaku zatrzymała go policja, stracił prawo jazdy i wszędzie musiała wozić go żona.
Dość kłopotliwe, gdy mężczyzna chce się wyrwać z kumplami „na jednego”, ale partnerka była tolerancyjna i tamtego dnia podrzuciła męża na spotkanie z Januszem i Zbigniewem.
Motel California
Obaj mieszkali w motelu „California” przy ul. Centralnej w Nowej Hucie. Prowadzili go małżonkowie Danuta i Marian M. Kiedyś mieli tam na parterze bar, ale lokalizacja nie była najlepsza i klientów mało, więc postanowili wynajmować pokoje. Sami zamieszkali na I piętrze, goście zajmowali najwyższe piętro. Zbigniew mieszkał tam od 12 lat, Janusz może od ośmiu.
Było jeszcze kilku lokatorów, w tym Marian K., pan na wózku inwalidzkim, bez obu nóg, które podobno stracił w Ameryce. Ta ostatnia informacja nie jest sprawdzona, ale kończyn dolnych faktycznie nie miał.
Rolę Mariana w tej opowieści trzeba uwzględnić, bo to do jego pokoju udał się Janusz, rozpiął koszulę, pokazał ranę i poprosił o wezwanie karetki. Wyznał mu, że to Zbigniew chwilę wcześniej zranił go nożem. Więcej nie powiedział, bo stracił przytomność, a potem zmarł.
To był nieszczęśliwy wypadek - przekonywał w sądzie oskarżony Zbigniew B.
Marian K. wykonał w sumie trzy telefony, policja i pogotowie były na miejscu błyskawicznie. Jeszcze szybciej pojawiła się właścicielka Californii, bo do niej lokator bez nóg także zadzwonił. Gdy mundurowi przybyli, Zbigniew i Maciek wystartowali do nich z pięściami i z mordą. Padły też określenia: wy k… i psy j...ne.
Bełkotliwie słowa pełne jadu, złości i wulgaryzmów uświadomiły stróżom prawa, że panowie są pod znacznym wpływem alkoholu. Obezwładnienie i skucie kajdankami uczestników popijawy nie było specjalnie trudne.
Rannym zajęli się sanitariusze, policjantów bardziej interesował nóż i zakrwawiony ręcznik w łazience. W sumie zabezpieczyli 9 noży, nożyczki i scyzoryk.
Sprzeczne relacje
Do protokołu trafiły dwie relacje z przebiegu krwawego zajścia. Było jasne, że zmarły Janusz K. niczego już powie. Opowieść Zbigniewa B. była taka: rano około 8.20 zajrzał do niego Maciej K. Przyniósł dwie buteleczki cytrynówki, wysączyli je raz-dwa. Po godzinie pojawił się Janusz i miał pół litra żołądkowej gorzkiej. Cytrynówki nie chciał pić, twierdził, że takiego g... nie tknie.
Zawartość butelki w trzech wchłonęli jak gąbka, więc Maciek zafundował kolejną flaszkę. Do marketu skoczył po nią Janusz, przyniósł też papierosy, 10 zł i jakieś drobne. Nie zakąszali wódeczki, gadali o robocie.
Maciek pochwalił się, że ma kupiony bilet do Anglii i jedzie tam za kilka dni do pracy. Dlatego wpadł się pożegnać, sponsorował alkohol i prosił Zbigniewa, by pomógł jego żonie w pracach domowych.
Atmosfera była dosyć miła, tylko Janusz co chwilę rzucał kąśliwe uwagi. Przechwalał się, że bywał w Holandii, Niemczech, Rosji i handlował złotem. Wątpił w sukces finansowy Maćka. Zadrwił ze Zbigniewa, który też był chętny do podróżny na Wyspy, o ile Maciek załatwi mu pracę.
- Ty za granicę? Przecież jesteś stary i nie znasz żadnego języka - zauważył. Wyśmiewał się z kolegi i nie wierzył, że będzie pomagał żonie Maćka pod jego nieobecność. Zbigniew B. już nie był w stanie znieść tych uwag, poprosił, by Janusz wyszedł z jego pokoju. Gdy nie było reakcji, pokazał mu noże, które miał tuż obok.
Janusz nie wyszedł, tylko zarobek w Anglii określił słowem g...niany. Szydził, że koledzy nie mają pojęcia, jak to jest za granicą. Siebie przedstawiał jako doświadczonego obieżyświata. Maciek i Zbigniew patrzyli na niego z politowaniem. Później Zbigniew B. twierdził, że to Janusz pierwszy uderzył go ręką w klatkę piersiową.
Maciej K. niczego takiego nie zauważył. Zapamiętał, że obaj panowie podnieśli głos, droczyli się z sobą, zaczęli się szarpać i wtedy Zbigniew zadał cios Januszowi w korpus. Ranny zaniemówił z wrażenia i wyszedł. Za to Zbigniew się nie ruszył i pół godziny patrzył w jeden punkt na podłodze. Z osłupienia wytrąciło go dopiero przybycie policjantów.
Wyrok za jeden cios
Zbigniew B. nie przyznał się do zabójstwa. Twierdził, że nie zamierzał zabić kolegi, a tylko postraszyć. Raz podał, że go „dziubnął”. - Nie celowałem w serce i sam byłem zdziwiony, że miałem tyle siły, by wbić ostrze w ciało Janusza - nie ukrywał. Sąd Okręgowy w Krakowie zauważył, że postawa ofiary była wyjątkowo negatywna.
Nie tylko wyśmiewał się z kolegi, z którym pił, ale i szydził z gospodarza, z którego gościny korzystał. Zbigniew B. dostał cztery i pół roku więzienia, za spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, którego skutkiem była śmierć Janusza K. Wyrok jest prawomocny.