Śmierć, którą trzeba wyjaśnić. Antoni Browarczyk pierwszą ofiarą stanu wojennego
Antoni Browarczyk, pierwsza ofiara stanu wojennego w Gdańsku. Miał zaledwie dwadzieścia lat, gdy 17 grudnia 1981 r. dosięgła go śmiertelna kula.
Raport balistyczny nie wie, co to emocje. Są tylko fakty. Można więc wyczytać w tym dokumencie, że pocisk był kalibru 7,62 mm i pasował do pistoletu maszynowego PM-43. To broń, jakiej używała Milicja Obywatelska. I to właśnie ona stoi za śmiercią Antoniego Browarczyka, młodego opozycjonisty, który został śmiertelnie postrzelony w głowę w czasie protestów po wprowadzeniu stanu wojennego.
Początkowo przyjęto wersję, że mężczyzna został trafiony na skutek rykoszetu, co potwierdziła pierwsza ekspertyza z Komendy Głównej MO. Miało to oznaczać, że śmierć była wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Jednak kolejna ekspertyza, z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, obaliła tę wersję. Doktor Mariusz Kulicki ustalił, że Antoni Browarczyk zginął od trafienia strzałem bezpośrednim.
Najbardziej rozpowszechniona wersja mówi, że stało się to w okolicach przystanku tramwajowego Brama Wyżynna, choć według Jarosława Dziubka, uczestnika tragicznych wydarzeń, Antoni Browarczyk mógł zostać postrzelony kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu Huciska i Wałów Jagiellońskich.
Niespokojne ulice
Jarosław Dziubek zapewnia, że tamto grudniowe popołudnie roku 1981 pamięta doskonale.
- To przez adrenalinę - tłumaczy. - Emocje sięgały zenitu.
Czas rzeczywiście był gorący, pierwsze dni stanu wojennego, na który odpowiedzią był strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Milicja spacyfikowała go 16 grudnia nad ranem, co jednak wywołało kolejne protesty, tym razem na ulicach Gdańska. Manifestujący domagali się m.in. uwolnienia zatrzymanych działaczy Solidarności, a swoje żądania powtórzyli następnego dnia.
Wśród protestujących w tych dniach, co uwieczniono na zdjęciach, był i Antoni Browarczyk, pracownik warsztatu elektromechanicznego przy ul. Wyczółkowskiego. Według Roberta Chrzanowskiego, historyka z oddziału gdańskiego IPN, feralnego dnia wyszedł on z pracy około godz. 15.30 i podążył w stronę śródmieścia. Tutaj natrafił na demonstrację, postanowił więc się do niej przyłączyć (albo przynajmniej się jej przyjrzeć). Odtwarzając sekwencję zdarzeń, ustalono, że pocisk trafił go w głowę, gdy znajdował się w okolicach przystanku przy Targu Rakowym.
Przypadkowi świadkowie położyli rannego na ławce, następnie zaś, około godz. 16.30, został on przetransportowany do Szpitala Wojewódzkiego przy ul. Świerczewskiego (obecnie Copernicus, przy Nowych Ogrodach). Tam - pomimo podjęcia reanimacji - zmarł.
Milicjanci z automatami
Jarosław Dziubek powątpiewa w tę wersję. Z obrazów, które zachowały się w jego pamięci, wynika, że śmiertelna kula mogła dosięgnąć chłopaka w zupełnie innym miejscu. I kto inny przeniósł jego ciało na ławkę. W tej wersji było tak:
- W tamtym czasie pracowałem w Transbudzie w Kokoszkach. Pracę skończyłem o 14 i od razu zjechałem do domu we Wrzeszczu. Zjadłem obiad i około wpół do czwartej pobiegłem na kolejkę SKM. W Gdańsku byłem więc zapewne około 16. Ludzie gromadzili się już na Hucisku. Atmosfera gęstniała.
W pewnym momencie manifestanci ruszyli w stronę budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, skandując do zomowców „Ge-sta-po! Ge-sta-po!”.
- Razem z kolegą szkolnym Jankiem Horbaczem szliśmy na czele tego pochodu - wspomina Jarosław Dziubek. - Osłanialiśmy się wielkim kubłem na śmieci. Był na kółkach, więc go pchaliśmy - od Huciska w stronę komitetu. Niektórzy twierdzą, że takich kubłów było kilka, ale tak naprawdę był tylko jeden, ten nasz.
Jarosław Dziubek przyznaje, że kiedy tak szedł, usłyszał metaliczne uderzenia w blachę. Refleksja, która go naszła, była przerażająca.
- Pomyślałem, że do nas strzelają. Zsunąłem się niżej, żeby nie dostać w głowę.
Ogień, jak twierdzi pan Jarosław, prowadzili milicjanci, którzy stali na wysokości bastionu św. Elżbiety. Pociski uderzały m.in. w ścianę budynku na rogu Huciska i Wałów Jagiellońskich.
- Przy narożniku stał młody chłopak. Ponieważ kontener pchałem lewym barkiem, to głowę miałem zwróconą właśnie w tę stronę. Widziałem, jak chłopak pada na ziemię, ale pochód szedł dalej, aż do kanału przy KW. Dopiero gdy w stronę pochodu ruszył transporter opancerzony, zacząłem uciekać. Ponieważ szedłem na czele pochodu, to uciekałem jako ostatni. Transporter przejechał tak blisko mnie, że aż przywarłem do ściany budynku. Potem pobiegłem dalej, bo na ulicy szli już zomowcy - ławicą, żeby nikt nie mógł się między nimi prześlizgnąć.
Jarosław Dziubek wspomina, że zdążył się jeszcze zatrzymać (na 10-15 sekund, jak mówi) nad leżącym mężczyzną. Jego prawe oko było zalane krwią. Nie ruszał się.
- Zomowcy byli już tak blisko, że musiałem biec dalej. Zatrzymałem się w okolicach pomnika Sobieskiego i stamtąd obserwowałem, co będzie się działo, tyle że było już spokojniej.
Zomowcy nie gonili manifestantów. Zatrzymali się na Hucisku. Jeden z nich podszedł do leżącego mężczyzny i szturchnął go nogą.
- Byłem na tyle blisko, że widziałem, jak zomowcy się naradzają. W końcu tego leżącego człowieka wrzucili do nysy. Samochód przejechał w okolice przystanku na Targu Rakowym, gdzie było już więcej pojazdów - nysek, gazów i transporterów. Błyskały niebieskie światła. A potem, jak na komendę, wszyscy się zabrali i odjechali. Zapadła głucha cisza.
Kto został trafiony?
Czy osobą, która została postrzelona na rogu Huciska i Wałów Jagiellońskich, był Antoni Browarczyk? - Jarosław Dziubek zastanawiał się przez lata. Nie miał nawet pewności, czy tamten człowiek zginął. Może „tylko” był ranny?
- Kiedy następnego dnia próbowałem coś znaleźć w gazetach, okazało się, że o zamieszkach nie napisano ani słowa. Zacząłem nawet się zastanawiać, czy człowiek, którego widziałem, rzeczywiście był ciężko ranny albo zabity, jak mi się zdawało - przyznaje Jarosław Dziubek.
Skąd wzięło się to milczenie, wyjaśnia Robert Chrzanowski:
- Na wydarzenia z 17 grudnia 1981 roku została nałożona ścisła blokada informacyjna. Ukazujący się od 13 grudnia dziennik, który był połączeniem „Dziennika Bałtyckiego”, z założenia bezpartyjnego, „Głosu Wybrzeża”, czyli organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR, oraz popołudniówki „Wieczór Wybrzeża”, opisując w numerze z 18 grudnia wydarzenia z dnia poprzedniego nie wspomniał, że tak zwane siły porządkowe użyły broni palnej i że kogokolwiek raniły lub zabiły, natomiast w numerze z 17 grudnia zaznaczyły, że 16 grudnia „wśród poszkodowanych nie stwierdzono ran o charakterze postrzałowym”.
Historyk przyznaje, że szczegóły wydarzeń z 16 i 17 grudnia nadal nie są dostatecznie wyjaśnione. Wspomniana blokada informacyjna i zniszczenie akt organów bezpieczeństwa w 1989/1990 roku spowodowały, że w wielu sprawach skazani jesteśmy na domniemania.
- Tym cenniejsze są relacje uczestników tamtych wydarzeń - podkreśla Robert Chrzanowski. - Okoliczności śmierci Antoniego Browarczyka były do tej pory znane z zeznań pięciu osób, w tym dwóch milicjantów, dołączonych do akt postępowania prokuratorskiego w tej sprawie. Wszystkie wskazują zgodnie, że Antoni Browarczyk został trafiony pociskiem na wysokości budynku LOT. Relacja Jarosława Dziubka znacząco się od nich różni. Musimy jednakże pamiętać, że ofiarami postrzałów (na szczęście nie śmiertelnymi) były jeszcze dwie osoby: ranny w klatkę piersiową Grzegorz Zakrzewski (który mówił, że został postrzelony właśnie na wysokości Żaka) i tajemniczy Andrzej Adamczyk, który miał przestrzelone podudzie (zniknął bez śladu po opuszczeniu szpitala). Odnieśli oni inne obrażenia niż Antoni Browarczyk, ale nie można wykluczyć, iż są myleni w relacjach. Te wątpliwości mogą rozwiać tylko kolejni świadkowie. Mamy nadzieję, że się zgłoszą.
Osoby, które brały udział w zajściach 17 grudnia 1981 roku i mogłyby coś dopowiedzieć w tej sprawie, proszone są o kontakt z Oddziałową Komisją Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu w Gdańsku (al. Grunwaldzka 216), tel. tel. 58 660 67 30, 58 660 67 32, 666 03 02 44, fax 58 660 67 31.