Na autostradzie między Katowicami a Krakowem autobus wiozący do Wawelskiego Smoka pięćdziesięcioro przedszkolaków uderzył w unieruchomiony na środku drogi mikrobus z ośmioosobową rodziną. Wszyscy zginęli. 50 słodkich dzieciaczków, dwie wychowawczynie, kierowca, pan Władek z 30-letnim stażem, mąż, ojciec i dziadek. No i ta biedna rodzina: mama, tata, babcia, piątka małych dzieci. Rusza to kogoś? No pewno! Wszystkich. Pół Polski potrafiło żyć zabójstwem małej Madzi przez wiele miesięcy, to co dopiero taki dramat. Równocześnie codzienna śmierć 600 Magdalen i Władków na covid mało kogo już dziś obchodzi. Czy staliśmy się bestiami bez serca?
Częściowo uspokajam (choć nie sumienia): opisany wyżej wypadek na autostradzie, chwała Bogu, nie zdarzył się i miejmy ufność, że nigdy nie będzie miał miejsca. Natomiast łatwo przypomnimy sobie podobne dramaty z dalszej lub bliższej przeszłości; ja na przykład doskonale pamiętam, jak w zderzeniu autobusu z drzewem pod Modlinem zginęło wielu mych przyjaciół z równoległej klasy w płockim liceum, a ocaleni - mimo wielomiesięcznej terapii - zostali kalekami na całe życie. Było to prawie 40 lat temu, a jednak na wspomnienie owej tragedii wciąż odczuwam rozpacz i grozę. Głos mi się łamie, skóra cierpnie, oczy łzawią.
Ofiary covidu – powiedzmy sobie szczerze - nie wywołują takiej reakcji, chyba że są to ofiary bliskie. Owszem, jak wielu, martwię się, że jest ich tak wiele i wściekam na polityków, gdy eksperci wyliczają czarno na białym, iż dzięki odpowiedniej polityce szczepień (najpierw wszyscy seniorzy bez wyjątku!) można by uniknąć nawet 95 procent obecnych śmierci. Sądzę, że kiedyś przyjdzie czas rozliczeń i odpowiedzi na wiele trudnych pytań, zwłaszcza to, dlaczego w Polsce, ale też innych rozwiniętych krajach, jak Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania, Niemcy, umarło aż tylu obywateli (swoją drogą - na czele tragicznej listy są nasze bratnie Węgry). Naszych rodaków. Rodziców, dziadków, mężów, żon, braci, sióstr, córek i synów. Oraz bliższych i dalszych sąsiadów, przyjaciół, znajomych.
Celowo personalizuję, bo nasze emocje działają zawsze ksobnie – już tak jesteśmy skonstruowani. Jako ludzie, nie bestie. Albo ludzie z jakimś cieniem bestii w środku. W sensie, że i Rousseau, i Hobbes miał trochę racji.
Na przywołanym już kiedyś przeze mnie murku za płotem, gdzie przysiadają klienci pobliskiego marketu, 30-letni narratorzy skupili się ostatnio na malutkim dziecku, które błyskawicznie zmarło na naszym osiedlu z powodu zakażenia menigokokami. Rodzice innych dzieci wpadli w panikę, wielu postanowiło nagle wykonać u swych pociech zaległe szczepienia. Komentarz na temat lokalnych ofiar covidu był zaś raczej brutalny: „Umierają starzy. Może i lepiej. Mniej forsy pójdzie na emerytury. A i oni się mniej namęczą, bo nikt w tym wieku zdrowy nie jest. No i już sobie pożyli”. Smutne? Czy mówią to bestie? Raczej pragmatycy. Statystyczni suwereni.
Od marca zeszłego roku do marca 2021 tzw. nadmiarowe zgony (na covid i inne choroby) pochłonęły w Polsce ponad 100 tys. osób, czyli miasto wielkości Tarnowa lub Płocka. To jest największa tragedia od czasów II wojny. My, szarzy suwereni, myślimy sobie o tym prosto i indywidualnie: „A co ja mogę z tym zrobić?”.
I żyjemy dalej, planując zakup pralki, bądź wakacje w Grecji.