Słynny niebieski prochowiec zawisł w szafie. Nie żyje Leonard Cohen
O śmierci kanadyjskiego piosenkarza poinformowano w czwartek późnym wieczorem na Facebooku. Wpis o lakonicznej treści: „Zmarł legendarny poeta” poruszył miliony fanów na całym świecie.
Autorzy facebookowego wpisu nie podali szczegółów dotyczących przyczyny śmierci artysty. Od piątkowego ranka z całego świata płyną kondolencje. Jako pierwsi złożyli je już m.in. premier Kanady Justin Trudeau i sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg. Co dowodzi, że Cohen nie był tylko poetą i piosenkarzem, ale człowiekiem łączącym kultury i kontynenty. Szczególne poruszenie śmierć artysty wywołała w Polsce. Cohen lubiany był nad Wisłą od czasów, gdy w latach 80. otwarcie deklarował poparcie dla „Solidarności”.
Poeta sięga po gitarę
Król scenicznej melancholii i właściciel barytonu, który poruszał każdego, urodził się w 1934 r. w Montrealu w średniozamożnej żydowskiej rodzinie. Jego ojciec Nathan pochodził z Polski, a matka Masha Klonitsky z Litwy. Rodzinne podanie głosi, że już w wieku 13 lat nauczył się grać na gitarze, krótko potem zaczął występować w kawiarniach. Jako nastolatek traktował jednak muzykę jako mniej istotną część swojej twórczości - skupiał się przede wszystkim na literaturze, bo chciał zostać pisarzem i - jak czasem żartował - kobieciarzem.
Z wykształcenia był rasowym humanistą - skończył prestiżowy McGill University. Opublikował tom wierszy „Let us compare mythologies” (nakład 500 egzemplarzy) i szykował się do zostania wykładowcą. Wszystko zmieniło się, kiedy popularna w owym czasie Judy Collins nagrała „Suzanne”. Piosenka stała się radiowym hitem w 1965 r., a zafascynowany nią Cohen postanowił kontynuować karierę muzyczną na poważnie. Pierwszy publiczny występ Leonarda Cohena jako piosenkarza miał miejsce 30 kwietnia 1967 roku w Town Hall w Nowym Jorku na koncercie charytatywnym na rzecz organizacji domagającej się zaprzestania prób z bronią jądrową. Wydana dwa lata później jego płyta „Songs of Leonard Cohen” stała się prawdziwym hitem w Stanach Zjednoczonych. Piosenkarz z miejsca stał się gwiazdą i ruszył w wielkie tournée po świecie, śpiewając m.in. „Suzanne”, „Sisters of Mercy”, „So Long Marianne”, „Hey, That’s No Way to Say Goodbye”.
W latach 60. XX wieku Cohen robił już oszałamiającą karierę muzyczną - jako muzyk folkowy i autor tekstów.
Mieszkał w tamtym czasie w nowojorskim Chelsea Hotel, legendarnym miejscu spotkań artystów. Tam poznał m.in. Janis Joplin. W 1969 roku ukazała się płyta „Songs from a room”, a w dwa lata później „Songs of love and hate”. Obie potwierdziły jego pozycję na muzycznym rynku. - To wtedy zacząłem o sobie myśleć, że chyba jestem naprawdę niezły - mówił w wywiadzie udzielonym czterdzieści lat później.
Cohen jedzie do Polski
Cohen występował głównie przy akompaniamencie gitary akustycznej i niewielkiego, łagodnie grającego zespołu. Śpiewał nieco monotonnym, lecz natychmiast rozpoznawalnym głosem teksty, łączące nierzadko religijne i interkulturowe aluzje z czarnym humorem. Trafiał tym w gusta lewicujących, zapatrzonych w kulturę wschodu środowisk akademickich i literackich. Przełomowym albumem Cohena był eksperymentalny „Death of a Ladies’ Man” wydany w 1977 r. i wyprodukowany przez słynnego Phila Spectora.
W wyniku zastosowania tzw. ściany dźwięku Spectora, muzyka z tego albumu stała się pełniejsza instrumentalnie lub - jak nieraz twierdzą krytycy, wręcz przesadnie barokowa. Obok ostrzej grającej sekcji rytmicznej, elektrycznych gitar i instrumentów klawiszowych, aranżacje obejmowały także sekcję instrumentów smyczkowych. Z kolei płyta „Recent Songs” była powrotem do poprzedniej stylistyki. Jednak bogactwo instrumentarium zostało zachowane. Jego muzyka sprzedawała się tak dobrze, że został uznany za jednego z najlepiej zarabiających artystów na świecie. Majątek artysty „Forbes” szacował na kilkaset milionów dolarów amerykańskich. W ciągu kilku dziesięcioleci wylansował niezliczoną liczbę hitów, m.in. „The Guests”, „The Traitor”, „Hallelujah”, „Dance Me to the End of Love”, „I’m Your Man”, „Everybody Knows”, „Closing Time”, „The Future”, czy „Democracy”.
Gdy w 1985 r. Leonard Cohen przyjechał na pamiętną trasę koncertową do Polski, zawsze występował przy pełnej widowni i to w największych halach koncertowych: w Hali Arena w Poznaniu, w Hali Ludowej we Wrocławiu, wreszcie w Sali Kongresowej w Warszawie. Pobyt w Polsce stał się niemalże manifestacją polityczną - Cohen spotkał się z Lechem Wałęsą oraz wygłosił szereg prosolidarnościowych oświadczeń. Wskutek tych działań, jego piosenki zostały objęte cenzurą i przez wiele miesięcy nie były emitowane na antenie Polskiego Radia. Ale Polacy i tak śpiewali jego piosenki, takie jak choćby „Słynny niebieski prochowiec”, w tłumaczeniu Macieja Zębatego.
Medytacja i bieda
Nawet najwięksi miłośnicy twórczości Kanadyjczyka nie zdają sobie sprawy, że niemal całą dekadę lat 90. przebywał on w Centrum Zen na Mount Baldy w okolicach Los Angeles. Wstawał ponoć o 2.30 w nocy, przygotowywał posiłki dla swojego mistrza zen - Rōshiego - a potem medytował. W ciągu pięciu lat sam ocenił, że stał się innym człowiekiem. Rōshiemu poświęconych jest wiele wierszy z napisanego wtedy tomu poetyckiego „Księga tęsknoty”. - Walczyłem z sobą przez lata - wyznał po powrocie do cywilizacji. Niejako w nagrodę otrzymał z rąk gubernatora generalnego Kanady Adrianne Clarckson Order of Canada, najwyższe odznaczenie kanadyjskie przyznane mu za wybitny wkład w rozwój kanadyjskiej kultury.
Niespełna dwa lata później, w 2005 r. świat obiegła sensacyjna wiadomość: okazało się, że artysta został pozbawiony środków na funduszu emerytalnym. Jego była przyjaciółka, jednocześnie menedżerka, Kelley Lynch, sprzeniewierzyła ponad 5 milionów dolarów, zostawiając jedynie 150 tysięcy. Suma ta nie wystarczała artyście nawet na opłacenie należnych podatków. Znów musiał ruszyć w trasę koncertową i do studiów nagraniowych. Trafił też na srebrny ekran: w listopadzie 2006 r. do kin wszedł film dokumentalny „Leonard Cohen: I’m Your Man”, w którym o wpływie Cohena na swoją twórczość mówili m. in. Bono, muzycy zespołu U2 oraz Nick Cave. Sam Leonard Cohen opowiadał zaś widzom o swoim barwnym życiu i marzeniach.
W 2014 r. Cohen, przy okazji osiemdziesiątki, udzielił wielu światowym tytułom skandalizujących wywiadów. Mówił m.in. o tym, że spotykał się z najpiękniejszymi kobietami swoich czasów, sypiał z Janis Joplin i Joni Mitchell. Ale też o tym, że miałby chętkę na ożenek, brak mu tylko odpowiedniej partnerki. W rozmowie z „Guardianem” mówił: - Nie jestem związany z nikim. Z rozbawieniem czytam o mojej reputacji kobieciarza. Nawet, gdy byłem młodszy, nigdy nie byłem świadomy tej etykiety, więc prawdę mówiąc, nie mogłem z niej skorzystać. Ale dla kogoś, kto ma tego rodzaju reputację i spędził samotnie wiele nocy, posiadanie takiej etykiety ma gorzki smak.
Kto był największą miłością Leonarda Cohena? Słynna Marianna unieśmiertelniona na płycie „Songs of Leonard Cohen”. - To była najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem - powiedział wówczas Cohen. Już po tym wywiadzie norweska telewizja odnalazła Cohenowską muzę, wówczas już Marianne Ihlen. Przyznała, że od 40 lat śni się jej artysta i że bardzo chciałaby go ponownie spotkać. Niestety, jego śmierć przerwała również i tę historię.