PRL od początku funkcjonowania wykorzystywał Ludowe Wojsko Polskie jako tanią siłę roboczą. W stanie wojennym powołania do wojska, między innymi w Czerwonym Borze, zastępowały internowanie
Dziś bycie żołnierzem jest marzeniem niejednego młodego człowieka szukającego stabilizacji. Przez niemal cały okres PRL obowiązkowa służba wojskowa była wykorzystywana jako forma represji politycznych, połączonych z pozyskiwaniem taniej siły roboczej.
Już w kwietnia 1949 roku, jeśli władza ludowa uznała, że młody człowiek wywodzi się z bogatego chłopstwa, burżuazji, albo znajduje się „pod wpływem wrogiej propagandy”, mógł trafić do specjalnego batalionu roboczego. Zamiast broni, urodzeni w 1928 roku poborowi trafiali do kopalń, w tym promieniotwórczych rud uranu.
Kiedy walka polityczna zaostrzała się, do służby powoływano kleryków, wraz z wybuchem marca 1968 roku Wojciech Jaruzelski, jako szef Sztabu Generalnego WP nakazał sformowanie trzech batalionów przeznaczonych dla studentów relegowanych z uczelni czy zawieszonych w prawach studenta.
W czerwcu 1976 roku przezorna władza w postaci Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej wytypowała do służby wojskowej 200 osób, w tym Jacka Kuronia. Trafił do Białegostoku, do 2. Brygady Wojsk Wewnętrznych, ale był na tyle bezczelny, że napisał list do Wojciecha Jaruzelskiego, wówczas już ministra obrony narodowej, i zaprotestował przeciwko „używaniu wojska jako środka represyjnego wobec przeciwników systemu”. Jaruzelski podobno natychmiast kazał zwolnić czołowego już wówczas opozycjonistę.
Mniej szczęścia miał Józef Maria Ruszar, krakowski opozycjonista, członek Studenckiego Komitetu Solidarności. Po studiach trafił do Szkoły Oficerów Rezerwy, ale bez wyraźnego powodu został nagle przeniesiony do zasadniczej służby wojskowej. Jego wspomnienia z pobytu w Ludowym Wojsku Polskim to, oprócz pisanej z punktu widzenia pisarza kompanii „Książeczki wojskowej” Antoniego Pawlaka, jedno z ciekawszych świadectw przebiegu służby wojskowej.
Oficjalnie nie trafił do karnej kompanii, tylko jednostki o niskim morale - zarówno wśród poborowych, jak i kadry. 36. Łużycki Pułk Zmechanizowany zdaje się niewiele różnił się od innych jednostek, w których teoretycznie mieli się szkolić do obrony granic Polski Ludowej młodzi ludzie.
Zagłębiając się we wspomnienia Józefa Marii Ruszara, opublikowane pod tytułem „Czerwone pająki. Dziennik żołnierza LWP” można często wybuchać śmiechem. Szczególnie poznając stan wiedzy owych „pająków”. Wówczas tym mianem doświadczony już opozycjonista (znał Halinę Mikołajską, Mariana Brandysa, uczestniczył w mszach celebrowanych przez Karola Wojtyłę) określał oficerów politycznych. Według Ruszara najczęściej posługiwali się tzw. notatnikiem lektora zawierającym gotowe pytania i odpowiedzi na kwestie, które mogą paść podczas dyskusji. Ich wyszkolenie było tak kiepskie, że przy poborowych z Lubelszczyzny potrafili publicznie żałować, że „Hitler nie wymordował wszystkich dzieci Zamojszczyzny”. Politruk nawet nie wiedział, że miała tam miejsce bezprecedensowa akcja germanizacyjna.
Józef Ruszar swój pamiętnik pisał w konspiracji, w częściach wysyłał do domu, korzystając z pomocy kolegów, którzy mogli na przepustce wysłać korespondencję przez pocztę, z pominięciem wojskowej cenzury. Dopiero w 2016 roku uzupełnia oryginalny tekst o stwierdzenia o niskim wyszkoleniu żołnierzy, praktycznie braku umiejętności strzeleckich. Wspomina, że dowódcy woleli przeczołgać kompanię po błocie, bo łamało to ducha oporu wobec przełożonych, niż nauczyć celowania do tarczy. Pisze o tym, jak nauczył się kraść wyposażenie, żeby nie odpowiadać za to, co ukradli mu inni, wreszcie obszernie opisuje zjawisko „fali”. We wspomnieniach nie brak okrutnych praktyk, okolicznościowych wierszyków czy opisów zwykłego znęcania się, za które rzadko kiedy ktoś ze starszych stażem poborowych trafiał przed sąd.
Wraz z ogłoszeniem stanu wojennego wróciły pomysły na wykorzystanie służby wojskowej jako formy represji. Już 12 stycznia 1982 roku rozpoczęło się formowanie poza normą wojska aż 65 kompanii polowych, liczących po 118 żołnierzy, które miały wykonywać zadania remontowe, usługowe i gospodarcze na rzecz jednostek operacyjnych. Powoływano do nich poborowych i rezerwistów, ale imienne listy przygotowywała MO, przy okazji oczyszczając teren z osób „stanowiących zagrożenie dla porządku publicznego. Kiedy zdelegalizowana „Solidarność” na 10 listopada 1982 roku zapowiedziała ogólnopolski protest, stworzono kompanie specjalne. Jedna z nich mieściła się przy poligonie w Czerwonym Borze. Tam 4 listopada trafił między innymi rzeszowski nauczyciel Stanisław Alot, wcześniej internernowany za działalność związkową. Jego wspomnienia „Czerwony Bór - perfidna forma internowania” to jedna z ciekawszych części wydanej przez IPN pod redakcją Grzegorza Majchrzaka książki „Inteligentna forma internowania”. Okazuje się, że do dziś dokładnie nie zbadano tej formy represji, brak też wiarygodnych dokumentów potwierdzających zasady i organizację tych „polskich gułagów”. Określenie to wiąże się z warunkami bytowymi. Powołani do Czerwonego Boru opozycjoniści surową zimę 1982-1983 spędzili w wagonach towarowych z piętrowymi łóżkami, które obito deskami i przykryto dachem z papy. Ogrzewali się metalowymi piecykami, do których musieli kraść węgiel stacjonującemu obok regularnemu wojsku.
Wspomnienia Stanisława Alota, późniejszego prezesa ZUS, uzupełnia w tej publikacji IPN Leszek Jaranowski. Do czerwonego Boru trafił z krakowskiego podziemia. Rezerwiści dostali mundury, buty wojskowe, ale większość nie umiała wiązać onuc, a skarpet nie mieli. Obtarte do krwi stopy były normą. Wspomina też, że normą były codzienne przesłuchania przez oficerów Wojskowej Służby Wewnętrznej. Kiedy opozycjonista owego 10 listopada 1982 roku odmówił posiłku, trafił do aresztu śledczego w Białymstoku i stanął przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego oskarżony o „odmowę przyjęcia posiłku”. Oskarżenie upadło. Zostali uniewinnieni... 13 grudnia 1982 roku. Historia tych szykan i represji wciąż czeka na dokładne zbadanie.