8 kwietnia w Bielsku-Białej zmarł doktor Sławomir Wojtulewski, wieloletni felietonista „Kuriera Porannego”, zagorzały sympatyk Jagiellonii, człowiek zakochany w Białymstoku i jego mieszkańcach. Miał 72 lata.
Urodzony, wychowany i wykształcony w Białymstoku, a mieszkający od wielu lat w Bielsku-Białej, dzielił czas i energię między „dwie, piękne, małe ojczyzny”, jak nazywał bliskie sercu miasta. Był lekarzem, felietonistą, kibicem sportowym, podróżnikiem, społecznikiem. Do tego życiowym optymistą, człowiekiem zawsze uśmiechniętym, otwartym na innych ludzi i pełnym wiary w nich.
Mam głębokie przekonanie, że odeszła osoba nietuzinkowa, której sylwetkę warto przybliżyć. Nie chcę (i jestem przekonany, że Sławek też by sobie tego nie życzył), by wspomnienie o nim miało charakter encyklopedyczny. Skupię się więc na rozmowach z nim, cytatach z kilku książek, opartych na jego felietonach, wspomnieniach przyjaciół. Mam nadzieję przypomnieć jego postać tym, którzy go znali i przybliżyć tym, którzy tego szczęścia nie mieli.
- Cześć, przyjacielu, co dobrego w naszej Jagiellonii? Co dobrego w Białymstoku? - takie powitanie słyszałem wielokrotnie na początku rozmów telefonicznych, czy też bezpośrednich spotkań podczas jego częstych wizyt w naszym mieście. To najlepiej świadczy o jego otwartości, serdeczności i zainteresowaniu tym, co jest bliskie także mojej skromnej osobie - Jagą i Białymstokiem.
Lekarz z powołania, sportowiec z pasji
Często zastanawiałem się, skąd Sławek na wszystko znajduje czas. Przecież był wziętym lekarzem. Nie będę oceniać jego kompetencji i zdolności w zakresie ziołolecznictwa, bo nie byłem jego pacjentem. Jednak nie przesadzę, kiedy powiem, że był pojętnym słuchaczem zajęć na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii w australijskim Sydney. Najlepszą cenzurkę wystawia mu oblężenie jego prywatnego gabinetu w Bielsku-Białej. Zawsze prosił, by we wtorki i czwartki, kiedy przyjmował, ograniczyć telefony do spraw naprawdę bardzo pilnych. Do tego był zapraszamy na wykłady do USA, co także świadczy o tym, że był w swojej specjalności sławny nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami.
Bycie lekarzem stało się jego powołaniem i podstawą egzystencji, a pasją od maleńkości - sport. Już jako dzieciak uprawiał boks, w Jagiellonii biegał na 1000 metrów, grał też w koszykówkę. I to z całkiem niezłym skutkiem, bo zaliczył występ w reprezentacji Polski kadetów.
Czuł się człowiekiem uzależnionym od sportu
Uprawianie sportu było dla niego ważne do końca życia. Kiedy odwiedzałem go w Bielsku-Białej, to trudno powiedzieć, by miał wolne. Zimą przeważnie narty, do tego basen, tenis. No i piłka nożna, bo był prezesem i zawodnikiem swego oczka w głowie, czyli Bielskich Orłów - drużyny dawnych gwiazd futbolowych z tamtych okolic.
- W ciągu miesiąca nie mam wolnego ani jednego dnia. Rodzina prawie mnie nie widuje, bo jestem albo w pracy, albo na treningach, albo na zebraniach - wspominał.
Nie było to jednak narzekanie, bo aktywne życie bardzo mu pasowało i pomagało. W wieku emerytalnym miał kondycję lepszą niż wielu czterdziestolatków.
- Sport to sprawa bardzo ważna, to zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Dzięki niemu czuję się lepiej niż dwadzieścia lat temu. Jestem od niego uzależniony jak od narkotyku - zaznaczał.
Uprawianie sportu to jedno, a działanie w nim, to drugie. Wymienianie klubów i dyscyplin, które wspierał, zajęłoby wiele miejsc. U nas pomagał Jagiellonii, szczególnie, kiedy była na skraju upadku. Wspierał powstanie ekstraklasowej sekcji siatkarskiej AZS Białystok. W Bielsku-Białej mało jest działaczy i sportowców, którzy by się z nim nie zetknęli. Organizował turnieje, fundował nagrody, to głównie z jego inicjatywy powstała na nowym stadionie w tym mieście Izbę Pamięci Beskidzkich Olimpijczyków, szefował organom doradczym prezydenta miasta.
Żył tym wszystkim i mógł opowiadać z pasją godzinami. Zawsze uderzało mnie to, że nigdy przy tym nie pytał: „ile na tym zarobię” czy „co z tego będę miał”. Był społecznikiem w najlepszym i w najbardziej szlachetnym tego słowa znaczeniu.
17 lat na łamach „Kuriera Porannego”
Wydawałoby się, że praca zawodowa , uprawianie i propagowanie sportu wystarczą na zapełnienie 24 godzin na dobę i siedmiu dni w tygodniu. Z pewnością, ale nie w przypadku Sławka. Od 1991 roku, przez kolejnych 17 lat był felietonistą „Kuriera Porannego”. Kiedy przychodziłem do pracy w redakcji, on miał już ugruntowaną pozycję, a wielu Czytelników do dziś wspomina jego artykuły, ukazujące się w cyklu „Widziane z Południa”.
Był w swoich felietonach bezkompromisowy i miał cięte pióro. Nawet ci, którzy się z nim nie zgadzali, musieli przyznać, że nie bał się głosić swoich poglądów, nawet gdy nie były one popularne. Pamiętam, gdy na początku roku symbolicznie wręczał na łamach naszej gazety swoje „szmacianki” za minione 12 miesięcy, to wielu obawiało się, czy przypadkiem nie podpadło naszemu felietoniście.
- Podchodzę do pisania felietonów emocjonalnie, czasami może nawet zbyt emocjonalnie. Zdarza się, że budzę się w nocy i zastanawiam, czy napisałem coś dobrze, czy kogoś nie obraziłem - wspominał.
Zadrzeć z kimś to jedno, a umieć się przyznać do pomyłki - to inna sprawa. Sławek, gdy uważał, że przesadził z krytyką, umiał zainteresowanego przeprosić.
- Czasami było za ostro. Wielokrotnie zdarzało mi się posypywać głowę popiołem - dodawał.
Ta cywilna odwaga sprawiała, że grono jego przyjaciół było znacznie większe niż wrogów.
Pisaniem felietonów, już na łamach rodzimych portali internetowych, zajmował się praktycznie do kresu życia. Ostatni tekst, pod tytułem „Falowanie i spadanie”, ukazał się na portalu beskidzka24.pl 30 marca.
Tony Halik pewnie by się zawstydził
Trudno uwierzyć, że po tym wszystkim, o czym pisałem, Sławek mógł realizować jeszcze jedną pasję - był podróżnikiem. W domu w Bielsku-Białej wisi mapa świata, na której są chorągiewki. Każda symbolizuje miejsce, które odwiedził.
- To robi ogromne wrażenie. Tony Halik pewnie by się zawstydził - powiedział jeden z jego najbliższych przyjaciół - dziennikarz sportowy Piotr Wołosik.
Rzeczywiście, mało jest na naszym globie zakątków, do których Sławek nie dotarł. Fidżi, Nowa Zelandia, Australia, Japonia, Kenia, Brazylia, USA, Wyspy Galapagos, Mauritius, to tylko niektóre miejsca.
Pasje podróżniczą często łączył z kibicowską. Od 1974 do 2006 roku był na wszystkich mundialach piłkarskich, oprócz Argentyny (1978) i Meksyku (1986). Z każdej wyprawy przywoził pamiątki, więc jego pokój przypominał muzeum, a Sławek mógł rozprawiać o każdej rzeczy z ogromną pasją. Jego kolekcja wycinków prasowych, zdjęć ze sportowymi (i nie tylko) osobistościami, robi niesamowite wrażenie. Podobnie, jak chyba jedyny istniejący zapis na kasecie wideo pierwszych występów Jagi w ekstraklasie piłkarskiej, co miało miejsce 30 lat temu.
- Czasami było niebezpiecznie. Na Galapagos do zdezelowanej łódki zaczęła wdzierać się woda, a za burtą pływały rekiny. Przed tymi stworzeniami musiałem kiedyś uciekać także w Australii. Ale jak widać, nogi nadal mam obie - uśmiechał się opowiadając o swoich wyprawach.
Syn Romek dzieli sportowe pasje ojca
Pasją i dumą Sławka była rodzina. W Białymstoku mieszka jego córka, która jest lekarzem psychiatrą. W Bielsku-Białej zaraził sportową pasją syna Romualda. Młody chłopiec był towarzyszem wielu sportowych i pozasportowych wypraw doktora Wojtulewskiego, a pod względem wiedzy sportowej jest chodzącą encyklopedią. Nic dziwnego, że dorosły już dziś Romek pracuje w zajmującej się sportem komórce samorządowej, a do tego jest sędzią piłkarskim. Podobnie jak ojciec, pisze też w lokalnych mediach felietony. Jego mowa pożegnalna podczas uroczystości pogrzebowych bardzo zapadła mi w pamięć. Szczególnie słowa: „odszedł człowiek odważny i szlachetny, mający dla ludzi - jak sam mówił - serce na talerzu”.
Podpisuje się pod tym stwierdzeniem ze świadomością, że nie ma już wśród nas osoby kochającej nasze miasto, będącej wielkim patriotą lokalnym i ambasadorem naszej ziemi w kraju i poza jego granicami. Odejście Sławka to wielka strata, a sportowy świat na Podlasiu i w Bielsku-Białej stał się uboższy. Cieszę się tylko z tego, że przez wiele lat miałem zaszczyt znać tego niezwykłego człowieka.