Śląski alfabet zbrodni, O jak oszuści, czyli „Kup pan piecyk”
Lato 2005 roku. Piękna, parterowa willa z basenem, a na parkingu przed nią czarne, luksusowe bmw i mercedes - to siedziba firmy sprzedającej gazowe podgrzewacze wody w Ligocie Dolnej. Jej właściciel Janusz M. kilka lat temu, zdaniem staruszków, oszukał ich. Prawo, które powinno ich bronić, okazało się bezsilne. Prokuratura oszustwa mu nie udowodniła.
O tej sprawie Dziennik Zachodni po raz pierwszy pisał w 2005 roku. Jedną z pierwszych ofiar firmy był Józef Kowalski, emerytowany zegarmistrz z Zabrza-Helenki. 83-letni staruszek miał daleko posuniętą zaćmę. W sierpniu 2004 roku firma z Ligoty Dolnej sprzedała mu na raty piecyk gazowy za 1600 zł z montażem i odsetkami (w sklepie zapłaciłby połowę mniej). Podpisał umowę, bo wmówiono mu, że to nakaz administracji. Powoływano się na przepisy zmienione w związku z wejściem do UE. Staruszek, gdy zrozumiał, co zrobił, chciał popełnić samobójstwo. Na życie zostało mu miesięcznie 70 zł. Gdyby nie pomoc córki i zięcia, kontrakt z oszustami mógłby się dla niego skończyć tragicznie.
- Oszukali mnie! Na chama do mieszkania weszli. Ani razu tego pieca nie użyłem. Nawet nie wiem, jak się to robi. Jest mi zupełnie niepotrzebny. Boję się gazu. Do mycia wodę podgrzewam na kuchni, a kąpię się u córki w blokach. Jak przyjechali z piecem, to powiedzieli mi, że są z administracji i że muszę wziąć piec, bo taki jest nakaz. Tylko papiery kazali mi podpisać, żeby pokwitować odbiór pieca. Dwa dni później poszedłem do administracji i tam usłyszałem, że nikogo z piecykami do mnie nie wysyłali - opowiadał nam ze łzami w oczach Józef Kowalski.
Kiedy Teresa, córka pana Kowalskiego, zadzwoniła z pretensjami do właściciela firmy sprzedającej piece, usłyszała przez słuchawkę: "Ty stara k..., jeśli nie zamkniesz mordy, to ci łeb ukręcę!" Zgłosili sprawę na policji i w prokuraturze. Sprawę umorzono, bo nikt poza zięciem pana Józefa nie słyszał gróźb, a właściciel firmy z Ligoty Dolnej wszystkiemu zaprzeczył.
Wówczas też wyszło na jaw, że spisując umowę ratalną z panem Józefem pracownik M. podał w niej fałszywe dane. Miesięczne wydatki Kowalskiego ocenił na 50 zł, zamiast podstawowego wpisał mu wykształcenie średnie i na dodatek napisał, że ma mieszkanie własnościowe, a nie komunalne. Problem w tym, że ufny i niedowidzący staruszek podpisał się pod formularzem. Potwierdził w ten sposób nieprawdę. Teraz kłopoty z prawem może mieć on, a nie Janusz M.
Mirosława Czopę z Bytomia instalacja piecyka gazowego w katowickim mieszkaniu matki Renaty kosztowała 5800 zł! Na tę kwotę składają się: koszt urządzenia, jego montaż, odsetki bankowe, wynagrodzenie dla adwokata i... 2500 zł odszkodowania z tytułu ugody sądowej dla właściciela firmy.
W lipcu 2004 roku do mieszkania Renaty Czopy w Katowicach-Szopienicach zapukali pracownicy Janusza M. Powiedzieli, że mają zezwolenie Hutniczo-Górniczej Spółdzielni Mieszkaniowej. Wmówili jej, że wymiana piecyków jest obowiązkowa.
- Junkers mojej mamy miał zaledwie kilka lat. Był sprawny technicznie i miał wszystkie zabezpieczenia. Mama została oszukana. Umowę podpisała, bo powiedziano jej, że to ostatnia szansa wzięcia piecyka na raty. Po nowym roku rzekomo musiałaby już kupić go za gotówkę - opowiadał Mirosław Czopa.
Pan Mirosław bezskutecznie interweniował u Janusza M. w sprawie zabrania piecyka. Przedsiębiorca z Ligoty Dolnej wyzwał go przez telefon od gamoniów.
- Pod wpływem impulsu zamieściłem w internecie informację na temat pana M. To go oburzyło i mnie pozwał. Ponieważ poza chorą matką nie miałem innych świadków, podpisałem ugodę - wyjaśnia Mirosław Czopa.
Kolejna oszukana to Ludmiła Czernik z Siemianowic Śląskich, emerytka chora na jaskrę, cukrzycę i niedotlenienie serca.
- 13 kwietnia 2004 roku przyszli do mnie pracownicy firmy pana Manii. Powiedzieli, że przyszli wymienić junkers, bo tego wymagają przepisy unijne. Kiedy spytałam, czy są z gazowni, kiwnęli głowami na potwierdzenie. Mówili, że gdybym wymieniła piec do grudnia 2003 roku, to dostałabym go za darmo. Teraz będę musiała zapłacić jedną trzecią jego wartości, czyli 400 zł. Powiedziałam, że nie mam takich pieniędzy, bo moja emerytura to 680 zł i po opłatach oraz kupnie leków zostają mi na życie grosze. Wtedy usłyszałam żeby się nie martwić, bo te 400 zł rozłożą mi w kredycie na 2 lata. Miał być oprocentowany na 4 proc. Podpisałam, a tu po miesiącu przyszła mi z banku umowa, że mam do spłacenia ponad 1200 zł. Z odsetkami urosło to do 1700 zł - opowiada Ludmiła Czernik.
Pani Ludmiła w spółdzielni dowiedziała się, że nie przysyłano żadnych gazowników i że nikt nie zwróci jej ponad 60 proc. wartości piecyka. Wysłała pismo do Janusza Mani, informując go, że odstępuje od umowy. Nic to nie dało. Zaczęli do niej wydzwaniać pracownicy firmy windykacyjnej i grozili zajęciem emerytury.
- Powiadomiłam policję i prokuraturę. Byłam przerażona myślą, że komornik zajmie moje meble. To stare, niewiele warte rzeczy, ale jestem do nich bardzo przywiązana. Przecież ja nic złego nie zrobiłam. Oszukano mnie. Sprawę w prokuraturze, niestety, umorzono. Także odwołanie nic nie dało - opowiada pani Ludmiła.
Siemianowiczanka nie poddała się jednak i dopięła swego. Wykorzystała to, że w ustawowym terminie 10 dni wysłała do banku pismo, w którym zrezygnowała z kredytu. Początkowo odmawiano jej rozwiązania umowy. Dwa tygodnie temu dostała jednak pismo, z którego wynika, że bank nie rości do niej żadnych pretensji finansowych.
- Piecyk mam nadal. Jest wadliwy. Na dodatek zamontowano w nim rurę odprowadzającą spaliny, która nie spełnia wymogów technicznych. Jeśli M. zgłosi się po jego odbiór, chętnie go oddam. Pod warunkiem jednak, że odda mi mój stary podgrzewacz i bezpłatnie go zamontuje - mówi pani Ludmiła.
Kiedy dzwoniliśmy do Janusza M. najpierw chętnie rozmawiał. - Ludzie potrafią kłamać w żywe oczy! Zawsze się znajdzie kilku dziwaków, którym coś się nie podoba, ale to góra 1 proc. moich klientów. Ludzie do usług nie dorośli. Dzwonią i wyzywają mnie od oszustów. A ja ani nikogo nie oszukałem, ani nie okradłem! Od 10 lat firmę prowadzę i dbam o swój prestiż. Niech mi udowodnią, że coś zrobiłem nie tak! Ja się nie boję. Co jakiś czas z policji przychodzą wezwania. Jakby tym ludziom wierzyli, to miałbym już z kilka wyroków - mówił M.
Potem już tylko obrzucał nas inwektywami. Jego akwizytorzy działali nie tylko w województwie śląskim, ale także w wielkopolskim
Śledztwo w tej sprawie prowadziła prokuratura w Kluczborku. Umorzyła je, bo M. działał na pograniczu prawa, ale go nie złamał. Postanowiono tak, choć wszyscy oszukani staruszkowie zeznawali dokładnie to samo. Nie udało się udowodnić M. "niekorzystnego rozporządzenia mieniem" oszukanych, czyli tego, że namawiał swoich podwładnych do kłamania i naciągania staruszków.
Prokuratura podkreśliła jednak w uzasadnieniu, że: "nie ulega wątpliwości, że pracownicy firmy M. chcąc nakłonić klientów do zakupu oferowanego towaru, jakim były gazowe podgrzewacze wody, stosowali metody, które uznać należy za nieuczciwe i nieetyczne".