Śląsk Wrocław? Zwolniłbym wszystkich, z góry na dół
Rozmowa z Nicolasem Burhenne, agentem i menedżerem piłkarskim z Niemiec, właścicielem agencji konsultingu sportowego Cosmosport, który namawiał na zainwestowanie w Śląsk Azjatów. Opowiada nam, jak ich potraktowano we Wrocławiu.
Kto z Wrocławia rozmawiał z Chińczykami?
Klub zatrudnił Jacka Masiotę, który odpowiadał za sprawy Śląska. Okazał się on bardzo poważnym i konkretnym prawnikiem. Doskonale nam się współpracowało. Z osób decyzyjnych na poziomie był tylko on. Poza Masiotą, na jednym ze spotkań był pan Patalas, na drugim pan Bluj.
Ile było takich spotkań?
Trzy.
Nie spotkał się z wami prezydent Rafał Dutkiewicz?
Nie.
Czy rozmawiał z wami prezes piłkarskiego Śląska?
Widziałem się z pierwszym z nich (z Pawłem Żelemem - red.), później był już inny, ten od basenu (Krzysztof Hołub - red.). Mistrz pływania z aquaparku (śmiech). Prawdziwy Mickey Mouse (śmiech). Jak byliśmy z Chińczykami w klubie, to nie miał dla nas czasu. Wyszedł do nas tylko Wojciech Błoński.
Uważa Pan, że magistrat naprawdę chce sprzedać klub, czy tylko to udaje?
Nie chcę się bawić w takie zgadywanki. Mogę tylko powiedzieć, że Śląsk stał się zabawką dla dzieci grających w komputerową grę „Football Manager”.
Co by Pan zrobił dziś ze Śląskiem?
Śląsk stacza się do I ligi. Zakładając, że zdobywam pakiet kontrolny klubu, zwolniłbym z niego wszystkich, z góry do dołu. Pomijając kilka naprawdę oddanych klubowi osób.
- Wrocławianie Pana nie znają. Prowadzi Pan agencję konsultingu sportowego Cosmosport, jest Pan również agentem piłkarskim.
Zajmuję się tym od 20 lat. W środowisko wprowadził mnie Berti Vogts - reprezentant, a później selekcjoner reprezentacji Niemiec. Mój bardzo dobry przyjaciel. Mam wielu znanych przyjaciół, choćby przed naszą rozmową był u mnie Jo Bonfrere, który wygrał z reprezentacją Nigerii igrzyska olimpijskie w 1996 roku. Świetnie znamy się np. z dawną gwiazdą piłki Danielem Amokachim, któremu załatwiałem niegdyś dwa duże kontrakty. W Polsce reprezentowałem m.in. Damiana Gorawskiego z Ruchu Chorzów, Aarona Linesa z Arki Gdynia, teraz pomogłem w podpisaniu kontraktu Mario Engelsowi ze Śląska Wrocław. Z Polską wiąże mnie nie tylko futbol. Przyjechałem tu po raz pierwszy już w połowie lat 80. i przyjeżdżam do dziś.
Największą gwiazdą Pańskiej agencji wydaje się być pomocnik Sunderlandu Didier Ndong, wyceniany na branżowym portalu transfermarkt.de na 10 milionów euro…
Tak, ale świat piłki nożnej jest brudny, pełen nieczystych zagrywek. Wytransferowaliśmy go wcześniej do Lorient, ale później ukradł go nam brytyjski agent i skasował prowizję za transfer do Sunderlandu. Bywa. Jesteśmy na rynku od dawna, prowadziliśmy interesy kilku wielkich piłkarzy. Jana Schlaudraffa z Moenchengladbach pilnowałem nawet w szkole. Trafił później do Bayernu Monachium. Co ciekawe, byłem pierwszym agentem z Europy, który odkrył Alexisa Sancheza i nawiązał z nim kontakt. Chilijczyk miał wtedy 17 lat. Proponowałem go wielu klubom, ale wszyscy w nich byli tak głupi, że nie zaryzykowali wykupienia go. Dziś wszyscy wiemy, kim jest Alexis, gdzie grał, gdzie gra - a teraz trafi do Bayernu Monachium. No, ale ja już na tym transferze nie zarobię (śmiech). Ale proszę mnie dobrze zrozumieć - pieniądze to nie wszystko. Z Polaków, jestem reprezentantem na Niemcy Łukasza Żeglenia z młodzieżowej kadry Polski.
Skąd Pańskie zainteresowanie Śląskiem Wrocław? Jak się Pan dowiedział, że klub jest na sprzedaż? Jak znalazł Pan dla niego potencjalnych inwestorów?
Zaczęło się przy kontrakcie Mario Engelsa. Spotkałem się z Wojtkiem Błońskim (wtedy dyrektorem sportowym Śląska - red.), Maćkiem Gilem (skaut Śląska - red.) i Radkiem Bąkiem (ówczesny szef marketingu Śląska - red.). Dowiedziałem się, że Śląsk jest na sprzedaż. A trzeba wiedzieć, że dwa lata wcześniej byłem zaangażowany w próby sprzedaży Górnika Zabrze, byłem z nimi w kontakcie, podejmowałem próby znalezienia kupca. Ale tam ludzie byli zbyt chaotyczni. Kiedyś może pokażę dokumenty, od samego początku wszystko było nie tak jak powinno i postanowiłem nie palić mojego nazwiska związkiem z tą głupią historią, dziwnymi ludźmi i śmiesznym biznesem. Więc, kiedy dowiedziałem się, że Śląsk jest na sprzedaż, rozmawiałem o tym z Bąkiem i Błońskim. Konkretnie, bez upiększania rzeczywistości. W pewnym momencie Radek powiedział, że nie może wypowiadać się w imieniu klubu, bo go z niego zwolniono, ale nadal przyjeżdżał do Niemiec i pomagał mi w organizowaniu potencjalnej inwestycji.
Skąd pomysł na chiński kapitał w Śląsku?
Z moją firmą współpracuje Chi Wei. To niesamowicie inteligentny, doskonale wykształcony człowiek. Przyjechał kiedyś do Niemiec nie znając języka i niebawem skończył studia ekonomiczne z dyplomem summa cum laude. Jest zatrudniony w wielkiej, międzynarodowej firmie Bauer w Monachium, produkującej kompresory dla sektora medycznego. To fanatyk piłki nożnej, dzięki niemu transferuję też piłkarzy do Chin. Chi Wei był we Wrocławiu, wasza gazeta sfotografowała go na stadionie podczas meczu z Legią Warszawa. Spotkaliśmy się w moim biurze, porozmawialiśmy i doszliśmy do kilku wniosków. Po pierwsze - Wrocław to niesamowite miasto, „international level”. Po drugie - stadion we Wrocławiu - „international level”. Po trzecie - klub Śląsk Wrocław - katastrofa! „Disaster!”. Później znajdowaliśmy coraz więcej i więcej dziur w klubie: brak lidera, brak stałości, myśli, programu. Zajmowałem się tą sprawą niecały rok i w tym czasie Śląsk miał trzech prezesów. Myślałem już, że za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Polski Śląsk będzie miał nowego prezesa.
Ale jednak znalazł Pan potencjalnych inwestorów.
Może nie na podbój Europy, ale jednego oceniam „OK”, a drugiego „top class”.
Kto z Wrocławia rozmawiał z Chińczykami?
Powiem tak - zrobiono jedną doskonałą rzecz: klub zatrudnił Jacka Masiotę. Okazał się on bardzo poważnym i konkretnym prawnikiem, z międzynarodową wiedzą. Doskonale nam się współpracowało. Był jedyną poważną osobą, z którą mogliśmy porozmawiać. Oczywiście, byli Błoński i Bąk, ale z osób decyzyjnych na poziomie był tylko on. Poza Masiotą, na jednym ze spotkań był pan Patalas, na drugim pan Bluj.
Ile było takich spotań?
Ja byłem we Wrocławiu dwa razy, Chi Wei także był dwa razy - raz ze mną, raz sam. Czyli w sumie byliśmy trzy razy.
Czy rozmawiał z wami prezes Śląska?
Widziałem się z pierwszym z nich (z Pawłem Żelemem - red.), a przy kontrakcie Engelsa był już inny, ten od basenu (Krzysztof Hołub - red.). Mistrz pływania z aquaparku (śmiech). Prawdziwy Mickey Mouse (śmiech). Jak byliśmy z Chińczykami w klubie to nie miał dla nas czasu. Wyszedł do nas tylko Wojtek Błoński.
Nie rozmawialiście z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem?
Nigdy.
Zaproszono was choćby na lunch?
Nie. Ale dzień wcześniej, kiedy przybyliśmy do Wrocławia, podjął nas kolacją Radek Bąk.
To normalne zachowanie w świecie biznesu?
Uważam, że normalne w takich sytuacjach jest również zapewnienie gościom noclegu, transportu. Na szczęście stać nas na hotel i taksówki, więc jakoś się udało. No problem (śmiech).
Uważa Pan, że to normalne, kiedy na rozmowy w sprawie kupna klubu przyjeżdżają poważni ludzie z Niemiec, z Chin przylatują potencjalni inwestorzy, milionerzy, a głowa miasta będącego właścicielem klubu wysyła na spotkanie zwykłych urzędników?
Odpowiem tak: byliśmy w kontakcie z panem Masiotą, który robił co tylko mógł, na każdym spotkaniu był punktualny i przygotowany. Był wyraźnie zażenowany tym, co spotykało nas ze strony magistratu. Z pozostałych mityngów, lepiej przygotowane było pierwsze spotkanie z panem Patalasem, bo przynajmniej panowała na nim jakaś atmosfera. Co do spotkania z panem Blujem - to już była kompletna Myszka Miki… Mickey Mouse business. Bla, bla, bla, zobaczcie stadion, klub, żadnych konkretów. Opuściliśmy to spotkanie i z Masiotą pojechaliśmy taksówkami do klubu. Chińczycy, ci potencjalni inwestorzy, to bardzo inteligentni ludzie. Szybko zauważyli, że coś tu nie gra i szczególnie jeden z nich mocno się wkurzył, kiedy zaproponowano mu obejrzenie klubu na Oporowskiej i stadionu na Pilczycach. Mówił, że nie chce jeszcze raz oglądać stadionu. „Dajcie mi tu kogoś kompetentnego z Ratusza” - mówił. No to zaproponowano nam spacer z Oporowskiej do magistratu… Musieliśmy znów zamówić taksówki, bo na przykład ja mam chore nogi i kłopoty z chodzeniem. Odnieśliśmy wrażenie, jakby traktowano nas jakbyśmy przyszli tu żebrać.
Czy po tym spotkaniu Chińczycy byli nadal zainteresowani inwestycją w Śląsk?
To bystrzy ludzie, widzący pieniądze leżące na ulicy, choć wciąż jeszcze milionerzy, nie miliarderzy. Skończyli studia w Niemczech, wrócili do Chin i zrobili tam oszałamiające kariery. Jeden z nich, ten, moim zdaniem „OK dla Śląska”, wściekł się i od razu powiedział, że nie jest już zainteresowany. To nie jest człowiek piłki nożnej. Od piłki mieliśmy mu dać fachowców. On chciał rozmawiać o biznesie, współpracy. Dla niego Śląsk to nie była tylko sprawa piłki nożnej. Chodziło też o miasto. Liczył na swoją dobrą współpracę z władzami Wrocławia, a także na współpracę Wrocławia z liczącym 2,5 miliona mieszkańców miastem Jiamusi w Chinach. Chciał zorganizować współpracę uniwersytetów, współpracę gospodarczą firm, rzecz jasna chciał też rozwijać we Wrocławiu własny biznes z branży budowlanej. Jego oferta była o tyle ciekawa, że wkrótce ma on być prezydentem prefektury Jiamusi. Niestety, prezydent Wrocławia nie znalazł ani chwili by wysłuchać propozycji współpracy. Nikt nie chciał o tym rozmawiać. Konkrety miał tylko Jacek Masiota, ale dotyczyły one wyłącznie papierów klubu.
Drugi potencjalny inwestor, oceniony przeze mnie jako „top class”, biznesmen z branży inwestycyjnej, zapowiedział, że musi sobie dać kilka dni na przemyślenie sprawy. Wcześniej, gdy jechaliśmy z lotniska do hotelu mówił, że wokół widzi mnóstwo wolnego miejsca pod inwestycje.
Zdecydował się kontynuować starania o Śląsk?
Nie. To już zamknięty temat. Biznes. Czasem się udaje, czasem nie. Ale w tym przypadku oczekiwałem więcej. Nie było jednak odpowiedniej postawy z magistratu, nikt nie chciał słuchać propozycji. Szkoda.
Uważa Pan, że magistrat naprawdę chce sprzedać klub, czy tylko to udaje?
Nie chcę się bawić w takie zgadywanki. Mogę tylko powiedzieć, że Śląsk stał się zabawką dla dzieci grających w komputerową grę Football Manager.
Co dalej?
Już po tym wszystkim zgłosił się do mnie arabski inwestor, chcący kupić Śląsk Wrocław razem ze stadionem. Rozmawialiśmy o tym w Berlinie z jego reprezentantem. Ale ani ja, ani Chi Wei nie mamy już motywacji do szukania inwestora dla Śląska. Za kilka dni znów będę w Polsce. W sprawie bardzo bardzo dobrego piłkarza Floriana Schikowskiego z Borussii Moenchengladbach. Będzie proponowany Lechii Gdańsk, choć mógł już trafić do Śląska Wrocław. Dlaczego nie trafił? Może powie dyrektor sportowy. To defensywny pomocnik z wielkim potencjałem. Do wzięcia jest też jego brat Patryk Schikowski. Obaj zrezygnowali z niemieckiej młodzieżówki, chcą grać dla Polski.
W Śląsku, jak już Pan wspomniał, jest Mario Engels. Jest, ale nie gra. Jest taki słaby?
Trudno powiedzieć. Trzeba by widzieć, jak zawodnik spisuje się na co dzień, czego oczekuje od niego trener, jak trener zachowuje się na treningu, rozmawiać z trenerem. Nie wiem, byłbym więc niepoważny, gdybym się wypowiadał. Mogę jedynie powiedzieć, że śmieszy mnie, gdy trener na konferencjach prasowych mówi źle o zawodnikach. Nie słyszałem tego, ale ktoś mi powiedział. To nieprofesjonalne. Zamiast tego trener powinien zadzwonić do mnie, czy do taty Mario i powiedzieć - okej, Mario nie gra, bo nie pasuje do drużyny czy coś takiego. Ale nie, on woli bla, bla, bla o Mario Engelsie na konferencji, i to w sytuacji gdy wszyscy zawodzą.
Czy ktoś z klubu widział Engelsa w akcji zanim podpisali z nim kontrakt? Czy podpisali umowę w pośpiechu, nie wiedząc kogo biorą?
Wiedzieli. Walczyli o niego. Maciek Gil prosił mnie o pomoc w przekonaniu go do Śląska. Mówił, że takiego właśnie piłkarza potrzebują. Nie jestem agentem Mario, ale okej, pomogłem. Znam doskonale jego agenta - tatę. Przeprowadziłem transfer, bo Stephan mnie o to poprosił. A przy okazji podpisywania kontraktu po raz kolejny wyszło, że Śląsk jest nieprofesjonalny. Kontrakt dla Mario był jak dla juniora, to nie był międzynarodowy poziom umowy. Nie zdradzę szczegółów, ale gdybym chciał to wykorzystać, podpisalibyśmy go i klub byłby załatwiony. To był straszny dla klubu kontrakt. Powiedziałem Wojtkowi Błońskiemu, że nie można tego podpisać. Trzeba było pisać nowy kontrakt.
Co by Pan zrobił dziś ze Śląskiem?
Patrzę na to z dystansu, mam doświadczenie w tym biznesie. I z tej perspektywy widzę, jak Śląsk stacza się do I ligi. Tak samo jak wcześniej Górnik Zabrze. Zakładając, że zdobywam pakiet kontrolny Śląska, zwolniłbym z niego wszystkich obecnie pracujących, z góry do dołu. Pomijając kilka naprawdę oddanych klubowi osób. Tam potrzeba fachowców.
Rozmawiał Cyprian Dmowski