Pisarka Krystyna Kofta zachęca, by znaleźć w sobie pasję i humor oraz zażywać ruchu, co pomoże przeciwstawić się starości.
- Pani Krystyno, pamięta Pani lament pięknej Płatnerki, „dobrze już sięgniętej przez starość” z „Wielkiego Testamentu” Villona, iż ją „ostawił los zdradziecki, jak grosz, co wyszedł już z obiegu” . Czy wiek dojrzały i mocno dojrzały właśnie to musi oznaczać dla kobiety? I czy starość traktuje płeć piękną bezwzględniej?
- To piękny poemat, ale tamte czasy minęły jak „niegdysiejsze śniegi” by przywołać znów określenie Villona. Sądzę, że dojrzałość może, choć nie musi być wspaniałym okresem. Myślę o tym, że wydłużenie życia bywa niestety wydłużoną starością, a jakość dojrzałości zależy od tego czy jesteśmy zdrowi i czy mamy siłę i pasję. Kobiety żyją dłużej niż mężczyźni, są lepiej przystosowane. Więcej dają z siebie. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że z upływem czasu zmienia się nasze ciało, dusza zaś może pozostać młoda. Jeśli wyznajemy kult młodości polegający wyłącznie na operacjach plastycznych, to marny nasz los. Bo pięćdziesięciolatka nie zagra szesnastoletniej Julii. No, może w eksperymentalnym teatrze, gdy sztukę wystawiają seniorzy, to jest możliwe. Seks może z wiekiem się skończyć, co wiele kobiet wita z ulgą! Uczucia pozostają. Dojrzała miłość istnieje. Wszechobecny kult młodości wyrządza wiele szkody, jeśli dotyczy wyłącznie ciała. Jeżeli starsi ludzie dbają o zdrowie fizyczne i psychiczne, o ducha, ćwiczą, chodzą na spacery, pracują długo o ile to jest możliwe, albo znajdują pasję w czymkolwiek co lubią i na co ich stać, wtedy są młodzi mimo wieku. Znam sporo takich ludzi. Nie wychodzimy z obiegu tylko dlatego, że kończymy sześćdziesiątkę. Miałam wykład na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Pełna sala, około 300 osób, w większości kobiety, one są otwarte na nowe doznania, lubią się uczyć. To chroni przed alzheimerem, parkinsonem i innymi ciężkimi chorobami. A jeśli już na nie zapadniemy, to nie atakują nas aż tak mocno. Nawet rozwiązywanie krzyżówek, jolek, sudoku pomaga w zachowaniu lepszej formy umysłowej. Czytanie rozwija najbardziej.
- Ma Pani za sobą doświadczenie ciężkiej choroby, o czym otwarcie pisze Pani w autobiografii „Kobieta zbuntowana”. Co zrobić, gdy ciało wypowiada nam nagle posłuszeństwo albo zagnieżdża się w nim wróg? Co się liczy w takich momentach? I co pozwala wyjść z takich sytuacji zwycięsko?
- Ja nigdy nie zadałam sobie pytania: dlaczego ja? A nie zadałam go dlatego, że nie robiłam mammografii, nie badałam się, bo po co, skoro „nic nie boli”. Dlatego mówię publicznie i piszę o swojej głupocie, bo dowiedziałam się, że hodowałam raka około ośmiu lat! Gdybym zbadała się wcześniej byłby mniejszy, łatwy do wycięcia. A więc trzeba się badać. To ratuje życie, ale też zdrowie, i nie daje nam takiej traumy. Siły mamy w sobie, uruchamiają się same, gdy grozi nam niebezpieczeństwo. Jeśli się nie budzą, gdy jesteśmy zbyt słabi, musimy korzystać z pomocy. Bliskich, przyjaciół, ludzi, którzy przeszli chorobę. Tu działają amazonki. Nikt nie odejdzie bez pomocy!
- Mimo tak ciężkich przeżyć jest Pani nadal osobą bardzo aktywną - i zawodowo i fizycznie. I wygląda Pani rewelacyjnie. Czy to dlatego, że nie ma Pani czasu się starzeć?
- Trochę pomagają geny. Mój starszy brat, już nieżyjący, mawiał, że „my się nie przeziębiamy, my możemy mieć raka, bo mamy dobre geny”. To brzmi jak czarny humor, ale coś w tym jest. Mam dni gorsze i lepsze, dwie ciężkie operacje dają się czasami we znaki. Wtedy na ogół się nie pokazuję. Lubię ciuchy, lubię się dobrze ubierać, choć kupuję dobre marki na wyprzedażach. Dbamy o siebie z mężem, syn też był zadbany i nauczyliśmy go szacunku dla własnego zdrowia. Jadamy zdrowo, od początku naszego małżeństwa, a pożeniliśmy się w czasie studiów, gotujemy w domu, mimo wielu zajęć. Kiedyś narzekałam, bo mąż robił karierę, a ja ponieważ pisałam książki w domu, to na mnie spadały wszelkie obowiązki. Teraz jest lepiej, od czasu mojej choroby mój mąż więcej czasu spędza ze mną w kuchni. Nauczył się gotować mi kompot. Niedawno mieliśmy 50 (!) rocznicę ślubu. Jak widać da się przeżyć, choć to walka z przeciwnościami, chorobami, odchodzą bliscy, trzeba umieć się wspierać. Potrzebne jest uczucie i poczucie humoru. Dla mnie ważną sprawą jest ruch, ćwiczę sama, 4 do 5-ciu razy w tygodniu, gdyby nie to, przy moim zwyrodnieniu stawów byłabym już zgiętą wpół staruszką. Razem jeździmy w góry, co prawda chodzimy po dolinach, ale za to na długie wycieczki. No i robimy częste spacery w pobliżu domu, pracujemy w ogrodzie. Sadzę co roku kwiaty jednoroczne. Mąż kosi trawę. Po robotach ogrodowych śpimy na leżakach. Dobry sen czyni cuda, to dar, bardzo mi pomógł w chorobie.
- Na ile kontakt ze sztuką - i szerzej kulturą - może oddalać od nas widmo samotności i pomaga zachować lepszą formę? Czy spacer do teatru działa równie prozdrowotnie, jak spacer do kina?
- W naszym kraju za mało jest klubów dla ludzi starszych, ale to się zmienia. Można się spotykać „na mieście”, jest dużo tańszych kafejek, restauracyjek, można robić wieczorki domowe. Oczywiście chodzenie na imprezy kulturalne to panaceum na starość. My mamy od kilkudziesięciu lat karnety do filharmonii. Jeśli lubi się muzykę poważną, to polecam. Pamiętam pierwszy koncert po chemioterapii, moje wzruszenie, że znów jestem w tym ukochanym miejscu, chłonęłam wówczas muzykę jak nigdy wcześniej, jak coś odzyskanego. Filmy, teatr, czytanie książek, to wszystko rozwija. Brak nam bibliotek, klubów książki, dyskusji… Wspólnoty przeżywania sztuki.
- W Pani powieściach przewija się wątek faustowski, ale także zderzenia młodości ze starością. Czy ta relacja zawsze musi przybierać formę konfrontacji? Na ile możliwe jest autentyczne porozumienie międzypokoleniowe?
- Uważam, że porozumienie starszych z młodymi jest możliwe. Babcie niekiedy lepiej rozumieją się z wnukami niż rodzice. Pamiętam też, że we wczesnej młodości miałam dobre kontakty z bardzo starymi ludźmi. Teraz lepiej się czuję wśród młodych niż tych w moim wieku, chyba że są młodzi duchem. Spotykamy się często we wtorki w kawiarni Czytelnika, kto może przychodzi na lunch. Omawiamy wydarzenia polityczne, towarzyskie. Ludzie obok nas i z nami to podstawa lepszej starości.
- Z myślą o swoich dojrzałych wiekiem mieszkańcach Łódź zorganizowała w dniach 7-21 maja już III Łódzkie Senioralia. Wiemy, że gorąco popiera Pani takie inicjatywy. Co chciałaby Pani przekazać łódzkim Seniorom, którzy darzą Panią ogromną sympatią?
- Po pierwsze to świetna inicjatywa, oby takich było więcej! A co bym chciała przekazać? Chciałabym, żeby każdy w miarę swoich możliwości dbał o siebie. Wyszedł z domu! Małymi krokami możemy wejść w dobre samopoczucie. Przez ruch, to naprawdę bardzo ważne. Spacer z kijkami czy bez, zwłaszcza połączony z oglądaniem przyrody, to wspaniałe antidotum na wszelkie dolegliwości, te nasze kołatania serca, bóle stawów, kłopoty żołądkowe. Na chandrę, doły i depresje, które mamy, nie bójmy się do tego przyznać. Jesteśmy wrażliwymi ludźmi, mamy prawo do cierpienia i kiepskich dni, ale mamy też prawo do śmiechu! Humor to kolejny punkt programu walki ze starością. Jest także pasja, która powoduje, że w naszej starości, dojrzałości pozostajemy młodzi, bo zawsze mówię, że starość to mentalność!