Branicki za wódką nie przepadał. Bardziej smakował niż popijał, bo zamawiał wódkę cynamonową, a nawet selerową. Za cara zakorzenił się obyczaj picia czystego alkoholu, i to dużo.
Miejmy nadzieję, że wiosna w końcu oprzytomnieje i zafunduje nam tak oczekiwaną długą majówkę. Gdy już spełnimy patriotyczne obowiązki, to czas najwyższy ruszyć w plener. A jak aura i towarzystwo dopiszą, to z pewnością rozpocznie się powszechne grillowanie, a wiadomo że nie tylko rybka lubi pływać. To skojarzenie skłania mnie do rzucenia kilku historycznych uwag na temat występowania w Białymstoku piątego z siedmiu grzechów głównych, czyli tego o nieumiarkowaniu w jedzeniu i piciu.
Przy tej okazji warto więc zajrzeć do piwniczki Jana Klemensa Branickiego. Jego upodobania do trunków opisała profesor Elżbieta Kowecka zauważając, że zdecydowanie preferował wina węgierskie, ale też z upodobaniem smakował rozpoczynające w XVIII wieku swoją europejską karierę wina francuskie. W inwentarzu spisanym w 1772 roku już po śmierci Branickiego zanotowano, że w pałacowej piwnicy „znajdowało się 55 beczek, 26 antałków i 545 i pół butelek win gronowych i po jednej butelce wina z pigwy i z dereniu”. To tylko w Białymstoku, a przecież kolejne dziesiątki beczek przechowywane były w warszawskim pałacu i w Tyczynie. Z węgierskich win najbardziej do gustu przypadały Branickiemu te z okolic Tokaju. Co do francuskich, to twierdził, że „wina burgundzkie arcydobre”. Swemu wysłannikowi kupującemu w Gdańsku w 1763 roku wino zalecał - „staraj się o dobre sprawunki (…) zwłaszcza wina, bo w zeszłym roku insze wybrałeś, a insze kupcy na statek dali - co tylko wybierzesz to pieczętuj, wtedy podmienić nie będą mogli”.
Ale nie tylko wino pito w pałacu. Prof. Kowecka skrupulatnie zaznaczała, że „na dworze hetmańskim pito też oczywiście i mocniejszy alkohol, a więc wódkę. Na stoły dworzan i służby dostarczały jej pańskie gorzelnie”. Jak wyliczała Alina Sztachelska „produkcja gorzałki w Białymstoku [około 1760 roku] utrzymywana była prawdopodobnie na przestrzeni szeregu lat na podobnym poziomie około 15 000 szanków”. Szanek to staropolska miara objętości towarów sypkich i cieczy. Przeliczając na litry było tego około milion trzysta tysięcy litrów. Proszę nie podejrzewać, że wszystko wypijał Białystok. Branicki większość produkcji sprzedawał. Nie mniej stwierdzić trzeba, że gorzałki to w Białymstoku nie brakowało. Na stół samego hetmana trafiały zaś „znacznie lepsze wódki wyrabiane w Gdańsku lub zagraniczne tamże sprzedawane”. Jednak Branicki za wódką nie przepadał. Kupował jej mało. W inwentarzu zapisane zostało, że w białostockiej piwnicy było niecałe 7 litrów. Wydaje się, że bardziej smakował niż popijał, bo zamawiał wódkę cynamonową, pomarańczową, a nawet selerową. Wraz z odejściem białostockiej rezydencji do historii, zanikać też zaczęły te wyrafinowane gusta. Z rosyjskim panowaniem coraz bardziej zakorzenił się nie tylko w Białymstoku obyczaj picia wódki i to w coraz większych ilościach. Co gorsza ilość niestety nie przekładała się tu na jakość, a wręcz przeciwnie. W połowie XIX wieku statystyczny mieszkaniec Królestwa Polskiego wypijał 10 litrów czystego alkoholu rocznie. Białystok chyba nie odstawał od średniej w Kongresówce, choć można przypuszczać, że nawet mógł być lepszy. Władze carskie stwarzały pozory, że chcą przeciwdziałać wszechogarniającemu wszystkie warstwy społeczne pijaństwu. W rzeczywistości to państwo rozpijało mieszkańców. Listkiem figowym przykrywającym ten proceder miało być działające na terenie całego Imperium Towarzystwo Trzeźwości. Jego białostocki oddział powstał w 1897 roku. Mieścił się w tak zwanym Domu Szlachty przy Lipowej. Była to typowo biurokratyczna, fasadowa organizacja, na której czele stał marszałek szlachty, a w zarządzie zasiadali wysocy białostoccy urzędnicy. Inny charakter miało Towarzystwo Trzeźwości prowadzone przez przedstawicielki miejscowej społeczności ewangelickiej. Skupiało żony znanych białostockich przemysłowców - Szarfa, Brauneka, Hendriksa, Hasbacha czy Flakiera. Jednak wszechpanującego pijaństwa nie sposób było opanować.
Gdy wybuchła wojna, zjawisko to jeszcze nasiliło się. We wspomnieniach Stefana Brzostowskiego czytamy, że „za czasów okupacji niemieckiej powstały w mieście bardzo liczne fabryczki wódek domowego wyrobu. Rzecz prosta, że przemysł ten był surowo wzbroniony, niemniej jednak popłatność tego interesu, którego głównymi filarami (odbiorcami) byli wojskowi - była tak wielka, że warto było się niektórym narażać nawet na znaczne kary więzienia. Prawie na każdym podwórzu uprawiano potajemne pędzenie wódki dla licznych odbiorców”. Brzostowski pisał, że „policja wojskowa i milicja obywatelska tropiła nieustannie fabryki samogonu, lecz ich właściciele robili na nich takie świetne interesy, że ofiarowywanymi ogromnymi łapówkami - zdołano uśmierzyć i udobruchać najbardziej zaciekłego policjanta”. Opisywał też dosyć humorystycznie wyglądające metody śledcze. „Ponieważ samogon odznacza się specyficznym ostrym zapachem, policjanci fabryki wódki literalnie węszyli. Często też można było spotkać policjanta niemieckiego w pełnym umundurowaniu leżącego przy jakimś rynsztoku i nachylającego się do brudnej płynącej rynsztokiem cieczy, by po spływającym z podejrzanego domu zlewu - wywęszyć wódkę”. Wspominał też Brzostowski o niezwykłej próbie zastosowania wódki jako oficjalnego środka płatniczego. Białystok w latach okupacji niemieckiej 1915-1919 cierpiał głód. „Spokojni tutejsi obywatele podjęli wreszcie pewną inicjatywę, która ich zdaniem miała sprawę żywnościową zlikwidować”. Zaproponowali więc Niemcom, że będą kupować w okolicznych wsiach żywność płacąc chłopom samogonem. Ku zaskoczeniu przedsiębiorczych białostoczan okupanci nie zgodzili się na taką transakcję. Tłumaczyli oficjalnie, że „zapłata wódką za żywność obniżyłaby poczucie moralne społeczeństwa”.
Po odzyskaniu niepodległości problem potajemnej produkcji samogonu i pijaństwa nie znikał. W 1919 roku Dziennik Białostocki donosił, że „do szeregu nowotworów zrodzonych w czasie wojny na utrapienie ludzkości przybywa jeszcze jeden, dotychczas mało znany Związek potajemnych gorzelników, w żargonie miejscowym zwany wprost Verein”. Związek powstał jeszcze w ostatnich miesiącach wojny. Działał bardzo energicznie dostarczając samogon do Warszawy, Grodna czy Baranowicz.
Po wycofaniu się Niemców z Białegostoku Verein szybko przystosował się do nowych warunków. Organizacja miała swoją strukturę. Zrzeszała przeszło 100 bimbrowników. Na ich czele stał prezes. Prowadzono wspólną buchalterię. Wyspecjalizowany dział Vereinu zajmował się dawaniem łapówek urzędnikom i policjantom. Działalność związku powodowała też skutki uboczne. Szacowano, że produkcja bimbru „pożera najspokojniej 20 procent cukru białostockiego”, który był deficytowym, reglamentowanym towarem. Stan skorumpowania policji i urzędników wskazywał jednoznacznie, że w Białymstoku działała bimbrownicza mafia. Informowano o tym, że zatrzymani jednego dnia przestępcy już następnego dnia byli na wolności i dalej produkowali nielegalny spirytus.
Opinię publiczną wzburzały fakty, że w ukrytych na poddaszach wytwórniach rezydowali policjanci, a i nierzadko urzędnicy, racząc się przy okazji świeżym bimbrem. Prawie codziennie informowano o wykryciu i likwidacji nielegalnych gorzelni. Przez cały okres międzywojenny nie zdołano uporać się z tym procederem. O tym co było w następnych latach, opowiem za tydzień.