Sekundę - tyle zajmuje im reakcja na atak terrorysty [reportaż]
Najlepsi ochroniarze na świecie wychodzą z polskiej szkoły, z konkretnie z Włościejewek, 45 km od Poznania. To tam w Europejskiej Akademii Ochrony przechodzą małe piekło. Prawdziwy koszmar czeka ich dopiero za drzwiami ośrodka. W Iraku lub Afganistanie.
Co najmniej 84 osoby, w tym dziesięcioro dzieci, zginęły w Nicei na południu Francji. Podczas obchodów Dnia Bastylii rozpędzona ciężarówka wjechała w tłum, który zebrał się na Promenadzie Anglików. Tamtejsze organy ścigania są pewne - był to zaplanowany zamach terrorystyczny.
Na usta ciśnie się pytanie: czy Polska jest narażona na tak krwawe ataki? Choć nasza sytuacja jest bardziej komfortowa niż na przykład Brytyjczyków czy Francuzów (których zaangażowanie militarne na świecie jest zdecydowanie większe), to okazuje się, że każdy kraj europejski nieustannie musi trzymać rękę na pulsie.
- Jako kraj Zachodu jesteśmy i będziemy narażeni na poważne zagrożenie terrorystyczne. Wystarczy zwrócić uwagę, jak szeroko otwarty jest teren konfliktów militarnych. Cała Afryka Północna wrze. To, co się dzieje w Libii, jest skrajnie nieprzewidywalne, a Syria... Tam codziennie zabija się setki lub tysiące ludzi - mówi dr Andrzej Bryl, założyciel Europejskiej Akademii Ochrony, zajmującej się ochroną VIP-ów na całym świecie.
Jak mówi, w krajach wysokiego ryzyka ludzie każdego dnia tracą braci, ojców i matki. Totalna frustracja powoduje chęć zemsty.
- Stąd bierze się inspiracja czy potrzeba przynależności do ugrupowań terrorystycznych, takich jak ISIS czy Hezbollah. Póki świat będzie krwawił konfliktami regionalnymi, zagrożenie terrorystyczne będzie się utrzymywać. Polska nie jest tak spektakularnie ważnym krajem, aby była na celowniku terrorystów, a jednak wszyscy, którzy są po drugiej stronie, tzw. niewiernych, są zagrożeni. Prędzej czy później i tu może znaleźć się tzw. samotny wilk - wyjaśnia Bryl.
W krajach wysokiego ryzyka jak Afganistan, Irak czy Somalia poruszanie się bez ochrony jest wręcz niemożliwe. Do pracy w takich warunkach można się przygotować w Polsce tylko w jednym miejscu. To Europejska Agencja Ochrony, drugi - po amerykańskim - najlepszy na świecie ośrodek szkolenia ochroniarzy. Swoje umiejętności doskonali tam elita bodyguardów z całego świata. Z reguły są to byli żołnierze z jednostek specjalnych, policyjnych oddziałów antyterrorystycznych oraz najemnicy. Warunkiem podejścia do szkolenia jest czyste konto, końskie zdrowie i nerwy ze stali.
- Miesiąc temu w Ameryce Południowej doszło do zamachu na osobę chronioną. VIP został zastrzelony w środku miasta z ciężkiego karabinu maszynowego z pocisków przeciwczołgowych. To pokazuje, jak w pracy ochroniarza ważne są kwalifikacje. Musi być zawsze skupiony, a w razie potrzeby - osłonić VIP-a własnym ciałem - mówi założyciel ESA. - Zamachy trwają sekundy, nie dłużej niż minuty. My uczymy reakcji na atak zamachowca w czasie jeszcze krótszym niż sekunda.
ESA zatrudnia elitę instruktorów. Do małej podpoznańskiej miejscowości Włoście-jewki zjeżdżają oficerowie z takich jednostek jak GROM, Formoza, a także z polskich oddziałów antyterrorystycznych lub, jeśli potrzebni są eksperci zagraniczni, specjaliści z Ukrainy czy amerykańskiego Delta Force.
- Łączymy dwie rzeczy: naszą polską emocjonalność z profesjonalizmem i światowym poziomem. Dlatego nas wybierają. Mamy tu kursantów z krajów, w których śmierć jest na porządku dziennym. To nie tylko ochroniarze, ale też ludzie ze służb prezydenckich, m.in. z Bangladeszu i Ukrainy - uważa Andrzej Bryl.
- To nie jest YouTube, tylko prawdziwe życie! Nie spuszczaj go z oczu. Jeden strzał w szyję. Ognia! - rozkazuje Pawka, instruktor szkolenia Maritime Ship Officer.
Pod jego okiem trenuje dwunastu byłych wojskowych, którzy za chwilę dołączą do elity bodyguardów. Wydziera się po angielsku, bo tylko jeden z nich jest Polakiem. Reszta zjechała tu z całego świata - od Brazylii po Portugalię.
Maritime Ship Officer to szkolenie przygotowujące do ochrony na statkach. U wybrzeży Somalii i w cieśninie Malakaka już od kilkunastu lat piraci i terroryści grabią okręty. Zajęcia ze strzelania prowadzi dwóch instruktorów. Liderem jest Paweł Pawka, który zanim zaczął pracować w ośrodku, służył w siłach specjalnych Wojska Polskiego. Później przeniósł się do sektora prywatnego i pracował jako najemnik. Właśnie to doświadczenie pozwala mu wyszkolić najlepszych ochroniarzy morskich na świecie. Wspiera go Miguel - Portugalczyk po marynarce wojennej, który służył m.in. w Afganistanie.
Do karabinów podchodzą czwórkami.
- Nogi w jednej linii. Czego nie rozumiesz? W jednej linii - dyryguje Pawka.
Lipiec, żar leje się z nieba, ale on nikomu nie odpuszcza. Ochroniarze przyjmują pozycję.
- Nie trzymaj broni, jakbyś był k*** w wojsku - wrzeszczy.
Byli wojskowi wiedzą, jak strzelać i co to znaczy być pod ostrzałem. Celują do tarcz z odległości najpierw 50, a później 300 metrów. Szyja - to ich główny cel.
Obsługa broni stanowi podstawę kursu. Na morzu będzie bowiem głównym narzędziem pracy kontraktorów. Ochroniarze strzelają zarówno z broni krótkiej, jak i długiej - pistoletów glock, sig sauer i karabinów AK-47, M4 itp.
- Certyfikat dostają tylko ci, którzy są na to gotowi i w razie zagrożenia nie zawahają się nacisnąć na spust - mówi instruktor.
Zajęcia na strzelnicy to tylko część szkolenia. Aspirujący ochroniarze zaczynają od podstaw.
- Uczymy ich wszystkich procedur. Tego, jak wyglądają zabezpieczenia statku i w jaki sposób przygotować maszynę do wejścia w high risk area [strefę wysokiego ryzyka - red.] - tłumaczy Pawka.
Jak wyjaśnia, obecnie statki wypływające na niebezpieczne wody obowiązuje procedura best management practices 4, która unormowała m.in. jego wyposażenie. Bronią przeciwko piratom są m.in. armatki wodne i drut kolczasty, którym owija się burty. Na pokładzie musi być też cytadela.
- Kiedy piraci wchodzą na statek, cała załoga się tam zamyka. Jest nie do zdobycia. Chronią je podwójne drzwi pancerne, które trudno sforsować - dodaje instruktor.
Piraci atakują kontenerowce i tankowce. Dysponują świetnym sprzętem i szybkimi motorówkami, dlatego szturm zajmuje im zaledwie kilkanaście minut. W tym czasie podpływają do statku z dwóch stron, wdzierają się na pokład i kradną, co wpadnie im w ręce. Są uzbrojeni po zęby. Jednym może zależeć tylko na ładunku, ale inni będą chcieli zabić załogę, żeby przejąć statek i wykorzystać go do przemytu narkotyków.
Morski ochroniarz nie może dopuścić, by piracka motorówka w ogóle podpłynęła do statku. Podczas szkoleń uczy się, jak temu zapobiec już przez samą obserwację. Jeśli nieznany obiekt zbliży się na kilkaset metrów, oficer i kapitan na mostku muszą podjąć natychmiastową decyzję.
- Najpierw wysyłamy sygnał dźwiękowy, a statek zmienia kurs. Chodzi o to, by sprawdzić, czy faktycznie stanowi on zagrożenie. Mogą to być zarówno piraci, jak i zwykli rybacy - opowiada instruktor (prawdą jest, że każdy pirat to rybak, który przez biedę na zlecenie chwycił za karabin i zaczął grabić statki). Żeby ich odstraszyć, ochroniarze manifestują broń, strzelają w wodę lub powietrze. Jednak nawet jeśli przeciwnicy się poddadzą, to nie po to wypływają na morze, by wrócić z pustymi rękoma - zaatakują następny statek.
Choć z Europejskiej Agencji Ochrony do pracy wyjeżdżają jednostki, a nie zespoły ochroniarzy, to instruktorzy wpajają im jedno - liczy się praca w zespole. Bez jego wsparcia jesteś niczym. Dlatego, kiedy jeden z 12-osobowej grupy przyszłych kontraktorów popełnił błąd, pompki robiła cała grupa.
- Tutaj i na morzu macie ten sam cel. Jesteście zespołem i możecie go osiągnąć, tylko działając razem - mówił jeden z instruktorów.
Tę zasadę zaszczepił w nich Andrzej Bryl. - W tego typu działaniach jednostka nie ma znaczenia. Liczą się zespoły taktyczne i współpraca. Tylko to jest ważne. Mówimy, że miarą prędkości konwoju jest prędkość ostatniego pojazdu, dlatego już tutaj profilujemy ludzi na współdziałanie, rezygnację z ego i własnych ambicji. To gwarantuje bezpieczeństwo i skuteczność działań operacyjnych - mówi założyciel ESA.
Bodyguardzi z Europejskiej Akademii Ochrony poza zabezpieczaniem statków przed piratami zajmują się też ochroną VIP-ów i strategicznych miejsc w krajach wysokiego ryzyka. Dlatego potrzebny jest im trening w warunkach możliwie zbliżonych do rzeczywistych. Właśnie stąd na terenie ośrodka wziął się Mogadiszu - replika stolicy Somalii.
Budowle w dolinie, które przenoszą w świat Afryki i Bliskiego Wschodu, robią kolosalne wrażenie. Wieża ze ścianą wspinaczkową i kilka domów, w których jest niemalże wszystko, co widzimy na amerykańskich filmach wojennych. Gdzieś stoją wystawione drzwi, na ziemi leżą poplamione farbą nogi manekinów, stare komputery i kanapy, a okna podziurawione są od kul.
- Kto oglądał „Helikopter w ogniu” i co z niego zapamiętał? - pyta Andrzej Bryl. Można się jedynie domyślać, że chodzi mu o klęskę Amerykanów - film opowiada przecież o nieudanej akcji oddziału 120 Delta, który poniósł fiasko z powodu złego rozpoznania terenu.
- Z pozycji Waszyngtonu wydawało się, że tacy fachowcy jak ludzie z Delta Force są zdolni wylądować wszędzie. Okazało się, że jeśli nie znasz specyfiki obiektów, które są budowane np. w Somalii, to nie jesteś w stanie przeprowadzić operacji skutecznie - wyjaśnia założyciel ESA.
Jego zdaniem tylko trening na tego typu obiektach pozwala odnaleźć się w rzeczywistości. - Nasze Mogadiszu stanowi zarówno symbol, jak i element rzeczywistości, który spotyka się nie tylko w Afryce muzułmańskiej, ale też takich krajach jak Irak. Ludzie powinni ćwiczyć w otoczeniu, z którym się zderzą. Tam wszystko jest ważne - balkony, przejścia, płynność pomieszczeń. W kulturze Zachodu tego nie ma, a takiej wiedzy wymaga praca w krajach wysokiego ryzyka - tłumaczy Andrzej Bryl.
A ochroniarze z ESA pracują m.in. w korporacjach ochrony w Iraku. W podobnych warunkach działają m.in. w Mosulu czy Bagdadzie.
- Mając doświadczenie nawykowe, czują większy komfort, niż gdyby ćwiczyli w warunkach oderwanych od rzeczywistości - zapewnia Bryl.
Agenci ochrony pracują w krajach, gdzie bezpieczeństwo można kupić tylko za pieniądze. Ile zatem zarabiają ci, którzy są gotowi zasłonić klienta własnym ciałem? Teraz można za to dostać sumę rzędu kilku tysięcy dolarów lub euro miesięcznie. Wszystko zależy od doświadczenia, pozycji i korporacji, która zatrudnia. Jak mówi Andrzej Bryl, wraz ze wzrostem bezpieczeństwa w państwach wysokiego ryzyka cena automatycznie maleje. Kiedyś pensja nie była niższa niż 10 tys. dolarów.
Ochroniarzy, którzy szkolą się w ESA, zatrudniają europejskie agencje ochrony, które mają podpisane umowy np. z rządami w Iraku czy Afganistanie. Żeby służyć w krajach wysokiego ryzyka, nie wystarczy jednak certyfikat. Bodyguard musi mieć powołanie do niesienia ochrony innym i świadomość tego, po co się jest w danym miejscu.
- Trzeba być gotowym poświęcić swoje życie za cudze. Właśnie po to jest zatrudniany ochroniarz - żeby w razie potrzeby zasłonić innego człowieka swoim ciałem. A dobrze wiem, że to przychodzi bardzo, bardzo trudno - tłumaczy Andrzej Bryl.
Instruktorzy akademii nie tylko uczą, ale też nadal pracują czy to w Afryce, czy w Ameryce Południowej. Chodzi o to, by cały czas mieć kontakt z tym, co się dzieje na świecie, z nowymi taktykami i technologiami. To stawia polski ośrodek w gronie najlepszych akademii na świecie.
Dlatego to właśnie w podpoznańskim ośrodku nakręcono program „Tajemnice bodyguardów” w reżyserii Andrzeja Słodkowskiego. Można go zobaczyć na Discovery Channel. Każdy odcinek to jedna z niewielu okazji, by z bliska zobaczyć kulisy pracy ochroniarzy, a także na czym opierają się szkolenia. Seria pokazuje m.in. nowoczesne technologie, z których korzystają bodyguardzi, ich spektakularne akcje odbijania budynków, opancerzone pojazdy i broń.
- Chcemy być najlepsi i nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa - kończy Andrzej Bryl.
Joanna Labuda