Sebastian Fabijański: Nie chcę być ściemniaczem ani zadufkiem [ROZMOWA]
Sukces daje spokój, pewność, wiarę w siebie. Ale ja w siebie wierzyłem zawsze - mówi Sebastian Fabijański.
Widzę, że z siwizną Panu do twarzy. Fajnie tak posiwieć do roli na chwilę?
To może wydawać się fajne, ale jest jednak trudne. Bo, żeby siwa głowa była w filmie wiarygodna, to najpierw trzeba odrobić pracę psychologiczną. Nie wystarczy tylko charakteryzacja postarzająca aktora. Na planie muszę się poczuć starszym człowiekiem także w ruchach, postawie czy w spojrzeniu.
Ale i tak wielu widzi w Panu tylko dziecko szczęścia. Zaledwie kilka lat po szkole teatralnej, a na koncie już kilka znaczących ról, między innymi w hicie Patryka Vegi „Pitbull. Niebezpieczne kobiety”, w filmach „Miasto 44” i „Jeziorak” czy w głośnym serialu „Belfer”.
To prawda, że mam dużo szczęścia. Zagrałem główną rolę w filmie „Pitbull...”, który obejrzało już prawie 3 miliony widzów. Ale ta rola to było duże ryzyko artystyczne. Bałem się, że po niej będę musiał pakować manatki.
Bo rola socjopaty o pseudonimie „Cukier” mogła się stać zawodowym stygmatem?
Bałem się, że mogę być po niej zawodowo wyklęty. Że będzie się o mnie mówić, co to za koleś, który chyba się za dużo naoglądał Hollywoodu. Bałem się, że zostanę za tę rolę rozjechany. Że nikt w takiego bohatera nie uwierzy. Nikt nie wejdzie w tę poetykę. Ale na szczęście stało się inaczej. Więc wracając do szczęścia, tak, mam go wiele, bo mogłem wziąć udział w filmie realizowanym z takim rozmachem. Co na pewno aktorowi niecodziennie się zdarza.
„Cukier” musiał ugryźć w „Pitbullu..” pytona. Trudno takiego bohatera zapomnieć.
Na dzień zdjęciowy z pytonem czekałem ze strachem. Bo wiadomo, że na gada wpływu nie mamy. Wystarczy, że się zaciśnie wokół szyi. Poza tym myślałem, że wąż jest raczej lekki. Ale gdy wziąłem go do ręki, to nie tylko poczułem siłę jego mięśni, lecz właśnie to, że nie mam na jego zachowanie żadnego wpływu. Jednak musiałem sobie tego 60-kilogramowego węża założyć na szyję i jeszcze zagrać to, że on jest przy mnie taki... malutki.
Przełamał Pan strach.
Kiedy wszedłem na plan, zobaczyłem, jak on sobie pełza przy ścianie. Powiedziałem tylko do reżysera: - Patryk, niech on sobie pełza. Zrób coś, sfotografuj tak, żeby scena była wiarygodna, ale ja go do ręki nie wezmę. Patryk się nie odezwał. Tylko spokojnie czekał. W pewnym momencie usłyszałem: - Dobra, robimy to. Dawajcie węża na Sebastiana. Zdążyłem tylko pomyśleć, żeby nie panikować. Niech się dzieje, co ma się dziać. I miałem pytona na szyi. Na początku jego każdy ruch powodował moją delirkę. Ale po chwili odpuściło i było mi już chyba wszystko jedno. Tak bardzo, że z tego wszystkiego zapomniałem o tym, że podczas ujęcia mam tego pytona jeszcze ugryźć.
Czy na planie „Kamerdynera” są też sceny, których Pan się obawia?
Taka scena jest już za mną, zresztą jedna z kluczowych dla mojej postaci. Mateusz, którego gram, musi się zmierzyć z tragicznymi wydarzeniami. Sam nigdy się nie znalazłem w takiej jak on sytuacji. Ale musiałem zagrać te emocje tak, żeby nie było czuć aktorstwa. I to była ta największa trudność - zaufać swojej wrażliwości i temu, co się dzieje na planie. A Filip [Bajon, reżyser - dop. aut.] nie jest fanem robienia wielu dubli. Nie dość, że muszę się sprężać tak, żeby w dwóch dublach się zmieścić, to jeszcze ciężar emocjonalny ujęcia jest duży.
A lęk przed starszymi kolegami, którzy mają już sławne nazwisko? Bo tu gra Pan obok Janusza Gajosa, Borysa Szyca czy Adama Woronowicza, a w „Belfrze” u boku Macieja Stuhra na przykład?
Powiem żartobliwie, że nawet wśród ludzi na planie, których powinienem niemal po stopach całować, ja szukam raczej partnerstwa. Nie sądzę też, żebym ja sam próbował się kiedykolwiek dystansować od młodszego, zaczynającego dopiero aktora. Zawsze pracuję tak, żeby moja rola wzbogacała film, a nie żeby liczyć na własne fajerwerki aktorskie.
Nie lubię siedzieć na planie cichy i zgarbiony, żeby tylko czegoś głupiego nie powiedzieć. Sam często proponuję, jak to zagrać. Każdy mądry człowiek rozumie, że nie błądzić, będąc człowiekiem, to znaczy nie żyć.
Podobnie jak Janusz Gajos, Pan też zdawał aż cztery razy do szkoły aktorskiej. Co Pana tak pchało do tego zawodu?
To nie była determinacja, tylko raczej seria przypadków. Pomysł, by zdawać do szkoły teatralnej, zrodził się w mojej głowie właśnie przypadkowo, podczas rozmowy z kolegą. Pomyślałem - dobra, spróbuję. Na egzaminie doszedłem do trzeciego etapu i już czułem smak zwycięstwa, kiedy nagle ktoś mi to zabrał. I ostatecznie się nie dostałem. To podkręciło tylko moją ambicję. Nie wiedziałem wtedy, czy chcę być aktorem. Chciałem się tylko dostać do szkoły i udowodnić sobie i innym, że to zrobię. Że nikt nie będzie za mnie decydował. To mnie pchało dalej. A później... już samo się toczyło. Wyrzucali mnie ze szkoły, potem myślałem, że sam nie chcę, mama mnie namawiała. I tak znalazłem się w tym miejscu, w którym jestem. A z Januszem Gajosem spotkałem się najpierw w szkole teatralnej, jako jego student.
Podziwia go Pan?
Uważam go za najlepszego polskiego aktora. I jeżeli miałbym któregoś z naszych aktorów postawić w jednym szeregu z moimi światowymi idolami, takimi jak Anthony Hopkins czy Al Pacino, to wybrałbym właśnie Janusza Gajosa. Niczym im nie ustępuje. Różni go od nich tylko to, że mówi w innym języku i zasięg filmów z jego udziałem nie jest tak szeroki.
Jaką lekcję Janusz Gajos przekazał Panu jako młodemu aktorowi?
Pamiętam, że na zajęciach z jednej strony wiedział, czego ode mnie oczekiwać, ale z drugiej strony - pozostawiał mi dużo wolności. Mojej znajomej opowiadał, jak się spóźniłem na pierwsze z nim zajęcia. Pracowałem wtedy przy serialu „Misja Afganistan”. Wszedłem taki rozchełstany, z włosami ściętymi na jeżyka, w butach, w których plątały się rozwiązane sznurówki. I pan Janusz wspominał: Wpadł ten Fabijański, a ja pomyślałem, że może coś z niego będzie.
Pan jest jakoś ubezpieczony od sławy? Żeby się nie zakręciło w głowie od sukcesów? To teraz Pana pięć minut.
Myślę, że tak.
Czy „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, jak pisała Wisława Szymborska?
Jest taka możliwość. Bo ja nie jestem w stanie powiedzieć, kim jestem. Mogę pani tylko powiedzieć, kim nie chcę być.
To znaczy?
Nie chcę być żadnym zadufkiem, zakochanym w sobie. Nie chcę być gwiazdorem, oportunistą i jakimś ściemniaczem. Chcę mówić prawdę. I chcę, żeby w wieku 85 lat, stojąc przed lustrem, móc powiedzieć sobie: nie dałeś...
Ciała?
Tak, to mój kierunek. Ale nie dlatego wybrałem ten kierunek, bo jestem aktorem. Uważam, że gdybym uprawiał kompletnie inny zawód, gdybym pracował w korporacji, czy był na przykład murarzem, to też byłbym tym samym człowiekiem. Brnąłbym w tę samą stronę. Oczekując od siebie i innych jakiejś prawdy w życiu. A dlaczego o tym mówię? Bo nie sądzę w kontekście tego odbijania, żebym się zagubił.
Nie chcę być żadnym zadufkiem, zakochanym w sobie. Nie chcę być gwiazdorem, oportunistą i jakimś ściemniaczem. Chcę mówić prawdę.
A dlaczego?
Bo mnie to niespecjalnie zajmuje. Sukces oczywiście daje spokój, pewność, wiarę w siebie. Tylko że ja wiarę w siebie miałem zawsze. Ale nie taką płytką, próżną. Tylko taką świadomość własnej wartości, którą mi zaszczepiła mama. Nie sądzę, żeby zawróciło mi w głowie coś, co jest miałkie. A poddanie się sławie, tej impresji na temat własnej wielkości, jest właśnie miałkie. A że w życiu staram się szukać prawdy, więc trudno mi będzie w tę iluzję uwierzyć.
A marzenia?
One wychodzą poza Polskę. Pracuję nad obcym językiem i nad akcentem. I kiedy nadejdzie okazja, chcę być przygotowany. Żeby to nie było tylko polish english, bo byłbym tylko wówczas skazany głównie na role rosyjskich szpiegów albo Polaków.
Myśli Pan o Hollywood?
Tu nawet nie chodzi o Hollywood. Chciałbym znaleźć swoje miejsce w kinie, które ma zasięg większy niż polskie kino. Chciałbym, żeby filmy, w których gram, miały wpływ nie tylko na ludzi w naszym kraju. Od tego jestem jako aktor. Wierzę w to, że mogę być takim neuronem, przekaźnikiem emocji i informacji. Elementem układanki, który sprawia, że ludzie wierzą w to, co widzą na ekranie. Nie musi to być Hollywood, chciałbym brać udział w filmach, które są prezentowane na festiwalach. Dlatego poważnie podchodzę do tego zawodu. Nie chcę się w nim wydurniać, przychodzić na plan i opowiadać dowcipy między ujęciami. Poprzez role chciałbym dotrzeć do jak największej liczby osób. A czy to będzie Hollywood, czy film, który ma szanse na międzynarodowe festiwale...
Pierwszy raz zobaczyłam Pana w serialu „Tancerze”.
O Boże, każdy do tego wraca, a ja mam takie złe wspomnienia z tamtego czasu.
Bo musiał Pan tańczyć?
Nie. To był słaby okres w moim życiu, bardzo ciężki emocjonalnie, a ja sam żyłem trochę jak we mgle. Wolałbym, żeby za kilka lat pamiętano mnie, na przykład, z roli w „Pitbullu...” czy „Belfrze” albo chociażby z filmu „Gwiazdy” Jana Kidawy-Błońskiego, który w maju wchodzi do kin. To kawał rzetelnie i pięknie opowiedzianej historii [jej kanwą jest życie Jana Banasia - znakomitego śląskiego piłkarza, w którego wcielił się Mateusz Kościukiewicz, a Fabijański gra jego największego rywala i jednocześnie kumpla Gintera - dop. aut.]. Wolałbym, żeby do tych tytułów wracano.