Sebastian Fabijański zdobył popularność dzięki filmom Patryka Vegi. Dzisiaj śmiało bierze się za rapowanie – i prezentuje płytę „Reset”. Nam opowiada ile kosztowało go objawienie światu miłości do hip-hopu.
- Twój pierwszy album rapowy ukazał się w czerwcu ubiegłego roku, a teraz dostajemy następny. Skąd pomysł na taką szybką powtórkę?
- Traktuję rap jako swego rodzaju pamiętnik. Nie podchodzę do tego biznesowo. Jeżeli mam potrzebę nagrywania i wydawania, a do tego możliwości i czas, to po prostu to robię. Nie interesuje mnie jak powinno się wydawać płyty i jaki powinien być między nimi odstęp czasowy.
- Twoja pierwsza płyta spotkała się ze skrajnymi opiniami: jednym się spodobała, a drudzy ją mocno skrytykowali. Wyciągnąłeś z tego wnioski?
- Moja pierwsza płyta była oceniania w dużej mierze przez pryzmat afery, jak wybuchła w internecie, kiedy skrytykowałem publicznie jednego z najpopularniejszych obecnie w Polsce raperów. To rzuciło wykrzywione światło na ten album. Generalnie jednak ludzie, którzy słuchają rapu nie od wczoraj, wypowiadali się na jego temat raczej pozytywnie. To mi dało impuls do dalszej pracy. Oczywiście gdyby wszyscy tę płytę zjechali i nie miałbym żadnego pozytywnego feedbacku, może bym się nie zdecydował na wydanie kolejnej. Miałem jednak wiele opinii w stylu „nie patrz na nic, rób swoje”. Dlatego ten hejt, który był zupełnie nieadekwatny w stosunku do jakości muzycznej tej płyty, jakoś mnie nie zniechęcił.
- Zawsze podkreślałeś, że jesteś zwolennikiem „starej szkoły” rapu. O ile pierwsza płyta była zrobiona w tym stylu, tak ta druga ma bardzo nowoczesne i elektroniczne brzmienie. Skąd ta zmiana?
- „Reset” to trochę eksperyment – swego rodzaju kosmiczna podróż. Nie mogłem jej zrobić na oldskulowych brzmieniach, bo to nie byłoby na miejscu. Oczywiście nadal mam takie samo podejście do rapu jak kiedyś. Nie stosuję autotune’a, nie robię podśpiewywań. Ta płyta jest jednak trochę filmowa. Dlatego, kiedy wyznaczałem kierunek, w jakim chciałem pójść w kwestii podkładów pod mój rap, wiedziałem że potrzebuję więcej elektronicznych brzmień. Nie próbowałem jednak wymóc na sobie czegoś, tylko dlatego, że jest to popularne.
- Skąd pomysł na taki album, który jest zamkniętą całością, opowiadającą o fikcyjnej kosmicznej podróży?
- W wyniku tych wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w zeszłym roku – zarówno pandemii, jak i tego hejtu, który mnie dotknął – miałem poczucie, że muszę odpowiedzieć na to wszystko i wytłumaczyć ludziom, że kompletnie nie jestem taki, jaki im się wydaje, że jestem. Dlatego „Reset” to swego rodzaju ucieczka od tego wszystkiego, która skutkuje zmianą spojrzenia na siebie i na świat wokół. Spróbowałem bez użycia substancji psychoaktywnych spojrzeć na siebie i na świat z pozycji leżaka na księżycu. Wymyśliłem sobie taką właśnie podróż volkswagenem T3 w kosmos. A teraz, jeżeli ktoś ma ochotę odciąć się od tego wszystkiego, co się dzieje wokół nas, ta płyta jest zaproszeniem na taki właśnie psychodeliczny seans.
- Twoje aktorskie talenty i umiejętności pomagają ci w rapowaniu?
- Napisałem i nagrałem tę płytę w trzy tygodnie. W sierpniu była już gotowa do wydania. Wszystko się działo bardzo szybko i dynamicznie. Zamknąłem się w swoim pokoju, wpieprzałem potężne ilości maltesersów - i poleciałem w kosmos. Czy mi pomagało aktorskie doświadczenie? Trudno powiedzieć. Ale to, że „Reset” to swego rodzaju filmowa opowieść, jest bardzo komplementarne z tym, że jestem aktorem. Jestem człowiekiem filmu – i taka właśnie formuła tej płyty współgra z tym, jak zarejestrowałem się do tej pory w świadomości konsumentów popkultury.
- Fani rapu mają obsesję na punkcie autentyczności. Nie mają problemu z zaakceptowaniem aktora jako rapera?
- Ta autentyczność to pojęcie mocno względne w dzisiejszych czasach. Myślę, że jakieś 90 procent współczesnych raperów trudno nawet posądzić o autentyczność. Środowisko hip-hopowe poczuło się zagrożone moją decyzją o rozpoczęciu rapowania – a odbiorcy tej muzyki odebrali to jako sygnał tego, że nie mam wystarczającej ilości ulicznego kredytu, żeby rapować. Ja jednak wiem, że to, co robię, jest w stu procentach transparentne i szczere. Oczywiście musi trochę czasu upłynąć, zanim ludzie przekonają się, że można mi zaufać. Ja mówię: „Drogi słuchaczu, ja cię nie chcę naciągnąć na pieniądze, żebyś mi najpierw nabijał wyświetlenia klipu na YouTube, a potem kupił moją płytę i przyszedł na koncert. Ja traktuję cię jako partnera rozmowy. Pogadajmy więc szczerze. Jeżeli interesuje cię to, co mam do powiedzenia, to słuchaj mojej muzyki. A jeśli cię nie interesuje – to nie słuchaj”. Niestety: ludzie podchodzą do mnie z uprzedzeniem. To sprawiło, że wyfiksowałem się ostatnio z mediów społecznościowych.
- Dlaczego?
- Tam był totalnie wykrzywiony mój obraz. Interpretowało się moje wpisy opacznie. Ja jestem zbyt impulsywny, zbyt wrażliwy i zbyt szczery, aby odnaleźć się w mediach społecznościowych. To jest konwencja, która zupełnie do mnie nie pasuje i szkodzi mi. W większości przypadków nie potrafię się ugryźć w język, więc odpowiadam nazbyt impulsywnie. A internet nie zapomina. Tymczasem ja nie chcę się stać memem. To, co od czasu do czasu napisałem na Instagramie czy Facebooku, to nie jest kompletnie prawda o mnie. To jakiś urywek, który totalnie wykrzywia obraz mojej osoby.
- Dużo odwagi wymagało od ciebie pokazanie światu swojego rapu?
- Bardzo dużo. Tak naprawdę miałam niewiele do zyskania, a mnóstwo do stracenia. Myślę, że ludzie docenią to dopiero z perspektywy czasu. Kiedy rozmawiam z kolegami z filmowej branży, wiele osób mówi, że ma dla mnie duży szacunek, że to robię. „Sam mam swoje pasje, ale nie potrafię jakoś wyjść z tym do ludzi” – mówią niektórzy. U mnie potrzeba pokazania mojego rapu światu była większa niż obawa przed jakąkolwiek porażką. Koniec końców kocham rapować. Dlaczego więc miałbym udawać, że tak nie jest?
- Mówisz w wywiadach, że rap był twoją pierwszą miłością. Dlaczego nie poszedłeś od razu w tę stronę?
- Ludzie, z którymi trzymałem się za młodu, sprzedali mi kopa w dupę. Odcięli mnie. Tylko dlatego, że na jakiejś imprezie całowałem się z inną dziewczyną niż z tą, z którą w tym czasie się spotykałem, a która była wówczas bożyszczem osiedla, na którym mieszkałem. „Szlachetni rycerze” stanęli wtedy obronie „biednej i pokrzywdzonej” kumpeli. Tymczasem były to przecież szczeniackie czasy. Miałem może jakieś siedemnaście lat. Teraz mam zupełnie inne podejście do zdrady: jeżeli chcesz być z kimś innym, to najpierw zakończ związek, w którym aktualnie jesteś i dopiero angażuj się w coś innego. Kiedyś miałem do tego luźniejsze podejście. Sporo wtedy piłem i robiłem różne głupoty. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie miał po alkoholu takich przygód. Stało się jednak – i zostałem odcięty od swego środowiska. Poczułem się jak z ręką w nocniku. Dlatego odpuściłem raperskie klimaty.
- A skąd pomysł na aktorstwo?
- Kumpel powiedział mi, że zdaje do szkoły teatralnej. Początkowo wyśmiałem to, ale później pomyślałem, że może też spróbuję. Nie miałem innych perspektyw, nie wiedziałem co mam robić. Z braku laku pomyślałem, że jak on zdaje, to i ja też mogę z nim pojechać na egzaminy, bo jak się obaj dostaniemy, to będzie śmiesznie. Podchodziłem do tego towarzysko. Dopiero potem przybrało to zupełnie inne kształty. Początkowo było to jednak zupełnie nieplanowane.
- Ostatecznie mocno walczyłeś o przyjęcie na akademię teatralną. Warto było?
- Można oczywiście być utalentowanym aktorem bez szkoły, ale spotkanie z wybitnymi osobowościami, które w jakiś sposób cię formują na przyszłość, jest nie do przecenienia. Ja miałem okazję poznać na warszawskiej akademii Krzysztofa Majchrzaka – i to dzięki niemu jestem w dużym stopniu dzisiaj takim człowiekiem, jakim jestem. Dlatego uważam, że warto przemęczyć się te cztery lata – choćby po to, by po wyjściu ze szkoły o większości tego, czego się nauczyło, jak najszybciej zapomnieć. Szkoły teatralne uczą bowiem złych nawyków. Uczą udawania, aktorskiej koturnowości, grania a nie bycia. Dlatego ludzie, którzy wychodzą z akademii nie mają takiego naturalnego filtra, gdzie się kończy ich ludzka twarz, a gdzie się zaczyna aktorstwo.
- Ty miałeś świetny start: już za pierwszą rolę w filmie „Jeziorak” dostałeś nagrodę za najlepszy debiut na festiwalu w Gdynie. To utwierdziło cię w przekonaniu, że wybrałeś właściwy zawód?
- To było miłe. Oczywiście poczułem się doceniony i na właściwej ścieżce. Ale ja jestem gościem, który notorycznie szuka dziury w całym. Dlatego nie potrafiłem z poczuciem spełnienia i spokoju usiąść w klapkach i czytać książkę.
- Dopiero występy w filmach Patryka Vegi dały ci poczucie sukcesu?
- Tak naprawdę popularność przyniósł mi występ w serialu „Belfer”. To było mniej więcej w tym samym czasie, co „Pitbull”. Zbitka tych dwóch tytułów spowodowała bardzo duży przyrost mojej popularności.
- Jak się z tym poczułeś?
- Ja nie jestem wyjątkowo społeczną istotą. Dlatego nie pławiłem się w tym poczuciu sławy. Z drugiej strony niespecjalnie też ją odczuwałem. Pamiętam jedynie, kiedy po premierze „Pitbulla”, poszedłem do jakiegoś warszawskiego klubu, to co chwilę ktoś podchodził do mnie z tekstem: „Mordo, szacunek, zajebista rola”. Nie powstrzymało mnie to jednak przed szybkim wyjściem z tego klubu i powrotem do domu. Ja się nie dziwię Kieślowskiemu, który powiedział, że po wielkim sukcesie swoich filmów dostał depresji.
- Też miałeś taki moment?
- Tak. Pamiętam, że pomyślałem: „No dobra, no i co teraz? Całe życie coś mnie uwierało, ciągle musiałem o coś zabiegać i walczyć. A teraz, kiedy to wszystko do mnie przyszło, to co mam robić? O co walczyć? Jak ja mam grać te role, kiedy mnie już nic nie uwiera?” Całe szczęście, minęło trochę czasu i znowu mnie zaczęło uwierać. (śmiech)
- Zagrałeś w trzech filmach Patryka Vegi, będąc jeszcze młodym chłopakiem. To była dobra szkoła aktorstwa?
- Przede wszystkim to była bardzo fajna przygoda. Granie postaci, które oferował mi Patryk, było ekscytujące i rozwijające. Abstrahując od efektu końcowego, jakim są jego filmy. O gustach nie ma co dyskutować: jedni je poważają, a drudzy – nie. To jest bardzo polaryzujący reżyser. Sama robota u niego na planie była jednak bardzo ciekawa. Tym bardziej kiedy się ma z nim wspólne flow, jak było w naszym przypadku. Ja doceniam Patryka bardzo za odwagę. Może dlatego, że sam wiem, co to znaczy robić swoje rzeczy, odnieść dzięki temu sukces i dostać za to po mordzie. Bo Polacy lubią raczej tych, którym się nie udaje. A jeżeli komuś się udaje, to najlepiej, żeby był cichy, grzeczny i żeby przeprosił za to, że mu się udało.
- Twoja współpraca z Patrykiem należy już do przeszłości?
- Nie lubię rzucać deklaracji w rodzaju „nigdy” czy „na pewno”. Zawsze się boję rozmówców, którzy szafują takimi określeniami. Wydaje mi się, że możemy się z Patrykiem jeszcze kiedyś spotkać. Dużo się prywatnie między nami wydarzyło – niekoniecznie pozytywnych rzeczy. Myślę jednak, że kiedy jesteś z kimś szczery i powiesz mu prawdę prosto w oczy, to na początku cię wyklnie i nie będzie chciał cię znać, ale po latach się zorientuje, że takich jak ty jest niewielu i że fajnie jest, że są tacy ludzie, którzy mają odwagę powiedzieć ci, co tak naprawdę myślą. Patryk jest takim gościem, który koniec końców doceni to, że byłem wobec niego szczery, nawet w przestrzeni publicznej, udzielając różnych wywiadów, bo jest człowiekiem inteligentnym i światłym. Jeżeli więc okazałoby się, że jest jakiś fascynujący projekt, to mam w dupie to, co ktoś o tym powie. Może też spotkamy się na jakimś innym polu współdziałania? Nigdy nie mówię nigdy.
- Miałeś również okazję pracować z reżyserami, którzy prezentują starą szkołę polskiego kina – choćby z Filipem Bajonem przy „Kamerdynerze”. To coś innego?
- Filip jest zupełnie innym człowiekiem i myśli o kinie zupełnie inaczej niż Patryk. Ale też lubię z nim pracować. To chodząca encyklopedia filmowa. Dlatego za każdym razem, kiedy rozmawialiśmy o kinie czy literaturze, napawał mnie kompleksami. To była więc fascynująca i stymulująca intelektualnie praca.
- To jednak o roli w „Mowie ptaków” Xaverego Żuławskiego powiedziałeś, że była dla ciebie wyjątkowa. Na czym to polegało?
- Robiłem ten film w najgorszym momencie życia: tuż po śmierci mojego ojca. Byłem kompletnie zdestabilizowany psychicznie. Miałem wtedy naprawdę trudny okres. Ta rola była jednak bardzo mi potrzebna. Z Xaverym spotkaliśmy się wtedy nie tylko jako reżyser i aktor, ale również po prostu jako ludzie – dlatego trzymamy się do dziś razem. Być może dlatego, że jest między nami dużo podobieństwa. Ta współpraca była dla mnie bardzo uwalniająca. Dzięki niej przestałem chcieć kontrolować swoje aktorstwo, tylko pozwoliłem sobie dać się ponieść i poprowadzić swojemu sercu i swojej wrażliwości.
- Xavery pracuje inaczej niż wszyscy?
- W przypadku „Mowy ptaków” nie było tak, że zostałem użyty przez reżysera do osiągnięcia jakiegoś efektu artystycznego. Xavery jest niesamowitym gościem – kocham go za to, że tak pięknie potrafi współpracować z aktorem. I tak bardzo czujnie podchodził do mnie i słuchał co mówię. Ostatnio robiliśmy razem serial dla HBO – i po każdej scenie otwieraliśmy dyskusję, podważaliśmy to, co było napisane w scenariuszu, wspólnie rozważaliśmy, w którą stronę chcemy iść. To jest super człowiek. Artystycznie i po ludzku jestem w stanie dużo dla niego zrobić.
- Niebawem zobaczymy cię w ekranizacji powieści Doroty Masłowskiej – „Inni ludzie”. To też będzie takie kino artystyczne, jak „Mowa ptaków”?
- Na pewno będzie to odważne kino, ale na pewno mniej hermetyczne niż „Mowa ptaków”. Przede wszystkim za sprawą języka Doroty. On jest niby też hermetyczny, ale znacznie bardziej uliczny, a przez to – hip-hopowy. Ta powieść została dobrze zaadaptowana na scenariusz. Nie mogę mówić za dużo, ale ciekaw jestem, jakie emocje wzbudzi moja rola. Gram bowiem kogoś takiego, kto może mocno pobudzać do dyskusji. Chciałbym, żeby młodzi ludzie poszli na niego do kina na i żeby potem spotykając się na imprezach rzucali teksty w rodzaju: „Mordo, widziałeś „Innych ludzi”? Człowieku, jaki film!”.
- Pół roku temu zostałeś ojcem. Jak się czujesz w tej roli?
- To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać od życia. Niech się ten chłopak zdrowo chowa i dalej rozwija. Bo mam takie poczucie, że będę miał w nim kiedyś świetnego kumpla, z którym będę mógł choćby pojechać sobie na ryby.