Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus domaga się ukarania byłego księdza Jacka Międlara. To, co dzieje się w tej sprawie, pokazuje, że nie jesteśmy już bezradni wobec słów, które bolą. Ale to kosztuje.
Gdy posłanka Nowoczesnej Joanna Scheuring-Wielgus złożyła zawiadomienie do prokuratury o publiczne nawoływanie do przestępstwa oraz groźbę karalną wobec niej - zawrzało. Jak to?! Posłanka czuje się ofiarą, bo ksiądz Jacek Międlar użył mocnych słów, aby pokazać, że zbłądziła?! Tak sprawę widziały prawicowe media i ich sympatycy.
Rok temu, Jacek Międlar, będąc jeszcze w stanie duchownym, na twitterze ćwierknął tak:
Kiedyś dla takich była brzytwa! Dziś prawda i modlitwa?
Takie napisy ze słowami byłego księdza Jacka Międlara mieli też jego zwolennicy, którzy przyszli w miniony poniedziałek do sądu w stolicy, gdzie rozpoczął się proces posłanka kontra były duchowny. Grożą mu dwa lata więzienia za nawoływanie do nienawiści. Bo nie dość, że swoim wpisem przywołał demony II wojny światowej (wszyscy wiemy, co groziło kolaborantom z Niemcami), to jeszcze nazwał posłankę konfidentką, zwolenniczką zabijania i islamizacji.
Nie mogę, bo Jezus i prawda
Sam Międlar musiał przed rokiem wystąpić ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy, co w praktyce oznacza odejście z kapłaństwa. Swoją decyzję tłumaczył - w jego opinii - po chrześcijańsku: „Chcąc zachować twarz, honor i wierność Jezusowi Chrystusowi oraz Jego Świętej Ewangelii, w związku ze złożonymi ślubowaniami, nie jestem w stanie łączyć Prawdy i Słowa Bożego z liberalną narracją, w jaką środowiska żydowskie, gejowscy lobbyści, a zatem i moi przełożeni próbowali mnie wpisać. Zdradziłbym Chrystusa, gdybym ustąpił wobec wywieranych na mnie nacisków”.
W poniedziałek przed sądem w Warszawie kilkadziesiąt osób skandowało: „Nie islamska, nie laicka, tylko Polska katolicka” i witało oskarżonego oklaskami, niektórzy odmawiali modlitwy. Kilku miało czarne koszulki z obraźliwym cytatem Międlara o brzytwie. Policja nie reagowała.
Sympatycy pokrzywdzonej w tej sprawie posłanki przyszli z białymi różami.
Scheuring-Wielgus pozwała Jacka Międlara w sposób bezprecedensowy. Nawet część polityków uważała, że robi głupio, bo przecież polityk powinien mieć twardą skórę. Posłanka .Nowoczesnej uznała jednak, że „mowa nienawiści” jest „zjawiskiem, które w Polsce rozprzestrzenia się od bardzo dawna”, a żadne władze się nim dotychczas nie zajęły. Ktoś musiał być pierwszy, aby dać dobry przykład.
- Poza tym wykorzystywanie mowy nienawiści do walki politycznej jest oburzające i niegodne - mówiła Joanna Scheuring-Wielgus. A wraz z jej apelem dyskusja o wolności słowa rozpięła się wzdłuż i wszerz kraju. Pokłosiem była m.in. niedawna debata w toruńskiej Wejściówce, gdy przez kilka godzin zastanawiano się, czy wolność słowa oznacza, że można mówić wszystko?
- Codziennie każdego z nas dotyka hejt, internetowa nienawiść, ale też nienawiść zupełnie realna, bezpośrednia - mówi Jarosław Jaworski, organizator debaty. - Polska jest dzisiaj w ogromny kryzysie. Nie gospodarczym, ale międzyludzkim. Dlatego zadaliśmy pytanie „Wersal czy wolnoamerykanka, jakie są granice debaty politycznej?”
Prof. Wiesław Wacławczyk z UMK uważa, że wolność słowa to prawo do mówienia tego, co władzy się nie podoba, prawo do głoszenia poglądów kontrowersyjnych, idących pod prąd. Przyznaje jednak, że żaden stopień ochrony wolności słowa nie tłumaczy np. człowieka, który w środku spektaklu, przy pełnej widowni zerwie się i dla żartu krzyknie: pożar!
Debata doprowadziła do przekonania, że można powiedzieć prawie wszystko, pod warunkiem, że nie będzie to atak na godność drugiego człowieka ani celowe nawoływanie do nienawiści. To pierwsze wymaga pracy nad formą wypowiedzi, to drugie ma moc dzielenia ludzi, którzy nie mają szansy nigdy znaleźć łączących ich wartości. Jest jednak pewne, że mowę nienawiści piętnować i osądzać należy, zwłaszcza że w kraju przybierają na sile ataki ksenofobiczne i rasistowskie, a ONR-owskie bandy naładowanych testosteronem pieniaczy tylko czekają na znak, aby zaprowadzić swoje porządki.
„Propagowanie nienawistnego obrazu świata jest strategią zarządzania nienawiścią polegającą na wyłączeniu członków tej grupy poza nawias podstawowych norm społecznych, w tym normy zakazującej zabijania” - mówi w najnowszej „Polityce” prof. Iwona Jakubowska-Branicka. Przypomina w tym kontekście znane nam mechanizmy dehumanizacji: Holocaust Żydów w czasie II wojny światowej, Czerwoni Khmerzy w Kambodży, konflikt Hutu-Tutsi w Rwandzie. Czyż historia nie pokazała, że przyjmujący nienawistną wersję świata prędzej czy później pójdą zabijać „wroga” ojczyzny?
Jacek Międlar broni się argumentem, iż chciał przestrzec posłankę Scheuring-Wielgus przed losem, który spotykał kolaborantów w czasie wojny - ogoleniem głowy; że brzytwa w jego wypowiedzi nie była narzędziem zabójstwa.
- Niezależnie od tego, czy nazwiemy takie słowa mową nienawiści czy „tylko” ubliżaniem, publiczne życzenie komuś śmierci, przemocy czy zhańbienia z pewnością zaprzecza społecznym normom prowadzenia debaty oraz szacunku do drugiej osoby jako rozmówcy i człowieka - tłumaczy dr Magdalena Bergmann z WSG w Bydgoszczy.
Kiedyś byłoby wstyd
Jednak casus byłego księdza pokazuje coś więcej. Dawne społeczeństwa wierzyły w magiczną - czyli sprawczą - moc słów.
- Ludzie bali się wypowiadać pewne rzeczy w obawie przed ich ziszczeniem się albo wręcz przeciwnie, chcąc zaszkodzić wrogom swoimi słowami, z premedytacją rzucali klątwy - przypomina dr Bergmann. - Współcześnie wiara taka nie jest już powszechna. Słowa zdradzają wiele informacji o poglądach i mentalności mówiącego. Nawet, jeśli stosujemy mechanizm wyparcia odpowiedzialności („no co, przecież mamy wolność słowa i mogę mówić, co chcę”) lub oddzielania wypowiedzi od intencji („nie jestem rasistą, ale ręki bym mu nie podał”). Słowa powtarzane często, podchwytywane przez media - szczególnie internet, legitymizowane przez polityków i publiczne autorytety stają się katalizatorem działań. Nieprzypadkowo eskalacji poważnych konfliktów, także tych doprowadzających do rozlewu krwi, często towarzyszy długotrwała werbalna nagonka określonych grup społecznych na inne.
Prof. Lech Witkowski z KPSW w Bydgoszczy zauważa w całej sprawie promyczek nadziei. Po pierwsze ksiądz Międlar nie jest już reprezentantem Kościoła. Po drugie, Kościół zakazał mu wypowiadać się w jego imieniu.
- To sprawa „byłego księdza Międlara”, co oznacza, że jednak są w Kościele instancje zafrasowane takimi sposobami „głoszenia słowa bożego”, a nawet nie wyrażające na to zgody, jako godzące w podstawy i jakość komunikacji - przypomina prof. Witkowski. - Zwolennicy „byłego księdza” nie wydają się zdolni dostrzec, że spór jest najpierw etyczny i dotyczący pryncypiów wiary chrześcijańskiej, a dopiero w dalszej instancji jest uwikłany w interesy służące naciąganej konfrontacji politycznej.
Profesor Witkowski uważa jednak, że mimo wielu niepokojących przejawów milczenia i tolerowania zjawisk eskalacji wrogości i stosowania nienawistnych praktyk, w polskim Kościele katolickim ma jednak miejsce troska o obniżanie napięć i antagonizmów społecznych.
- Są miejsca w mediach (w radiu i telewizji), także religijnych, będące tubami resentymentu i frustracji - mówi prof. Witkowski. - Znamy konkretne przykłady dopuszczania do obrzędów religijnych ludzi w karnych oddziałach ostentacyjnie agresywnych, wymachujących symbolami religijnymi jak maczugą, skandujących hasła jako żywo niewiele mające wspólnego z miłosierdziem i miłością bliźniego. Poczucie zagrożenia zawsze pozwala eskalować agresję przeciw rzekomemu wrogowi, a nawet dopuszcza obronę zaczepną wszelkimi możliwymi sposobami, na podobieństwo oblężonej twierdzy.
Odwagi i cierpliwości
Co musiałoby się stać, żeby te procesy odwrócić? Srogie kary za mowę nienawiści, skazanie na więzienie, grzywnę czy prace społeczne to jedno. Drugie, to doprowadzanie spraw tego typu przed sąd, co wymaga odwagi, cierpliwości i pewności, że warto.
- Trzeba u nas pokazywać różnorodność tradycji kulturowych, łącznie z wielobarwną tradycją chrześcijaństwa, która w Polsce została zubożona historycznie - ocenia prof. Witkowski. - Wszystko przez brak równoprawnej przestrzeni dla kościołów zreformowanych i odcięcie naszej sfery społecznej od kulturowego bogactwa kresów z ich prawosławiem i wieloetnicznością. Ale procesy edukacyjne są długotrwałe. Szybciej okażemy się „mądrymi po szkodzie”, gdy to nie elity brukselskie będą mogły być wskazywane jako źródło porażek w prestiżu polskiej obecności w Europie, ale gdy bycie Polakiem częściej kojarzyć się będzie z przejawami nietolerancji, zaślepienia, zaściankowości, w powiązaniu ze skrajnymi postawami misji ratowania wartości chrześcijańskich. Może to nas otrzeźwi i wrócimy do szczytnej idei „Solidarności”, która stanowiła przez lata naszą chlubę. Teraz grozi nam, że nie tylko politykom, ale i całym środowiskom będzie trzeba przypominać przestrogę Wyspiańskiego: „miałeś chamie złoty róg”. Ciągle wydaje się, że nie jest to nieuchronne, skoro to tylko mniejszość wychodzi na łowy, zagłuszając prymitywne emocje uszkodzonej tożsamości kulturowej. Wiele będzie trzeba przewartościować z tego rewolucyjnego rozpalenia emocji i żerowania na nich.