Saper myli się trzy razy. Pierwszy raz, gdy wybiera ten zawód...
Chorąży Mariusz Kujawa miał być czołgistą, ale uznał, że pod pancerzem jest nudno. Bycie saperem to dopiero emocje! Na początku lipca kierował w Białymstoku akcją wydobywania dwóch bomb.
- To prawda, że saper myli się tylko raz?
- Nie. Wtajemniczeni twierdzą, że saper myli się trzy razy. Gdy wybiera ten zawód, gdy się żeni, no i ten ostatni, wiadomo...
- Dlaczego chciał pan zostać saperem?
- Początkowo nie chciałem. Po maturze poszedłem do Szkoły Chorążych Wojsk Pancernych, którą ukończyłem w 1999 roku i tak zaczęła się moja zawodowa służba. Potem zmieniłem specjalność na saperską i od 2001 pełniłem służbę w Braniewie, w 9 Brygadzie Kawalerii Pancernej, jako instruktor - saper w batalionie czołgów, a od siedmiu lat jestem zastępcą dowódcy 16 Patrolu Rozminowania, tutaj u nas, w Białymstoku.
- Przekwalifikował się pan z czołgisty na sapera. Jak długo trwała nauka nowej specjalności, zawodu?
- Trochę, musiałem ukończyć szereg kursów. Jak długo to trwało? Przede wszystkim były to szkolenia na poligonach, żeby się wszystkiego nauczyć. Żebym mógł o sobie powiedzieć, że jestem saperem i że opanowałem te całą sztukę, bo wiele uczyłem się od starych saperów (których serdecznie pozdrawiam) - to prawie pięć lat. Na czym to polega? Jak mówiłem, są kursy, które każdy saper musi skończyć, a praktykę zdobywa się na poligonach, podczas ćwiczeń. Podczas wysadzania materiałów wybuchowych, podczas realizacji zajęć, czy nawet podczas przygotowywania się do zajęć. Nauką jest nawet uczenie żołnierzy, gdy omawiamy, co można zrobić lepiej, jak uniknąć błędów.
- Jak to w praktyce wygląda?
- Dostajemy na przykład nowy georadar, ale zanim go użyjemy, znowu są specjalne kursy. To oznacza tydzień zajęć z tym wykrywaczem. Dzień w dzień, żeby poznać jak to urządzenie w ogóle sygnalizuje, jak wskazuje konkretny przedmiot. A potem masa praktyki, bo jak inaczej je poznać? Sama instrukcja czy książka nie wystarczy. Tam są suche dane i parametry, ale sama praca radaru, to już wyłącznie praktyka. Ewentualnie słuchanie bardziej doświadczonych kolegów i weryfikacja ich podpowiedzi. Jeśli zaś chodzi o patrole rozminowania, to raz w roku spotykamy się na specjalnym szkoleniu we Wrocławiu, gdzie omawiamy i analizujemy nietypowe sytuacje. Zresztą każde zgłoszenie i każda sytuacja na miejscu jest inna. I to jest właśnie najciekawsze, brak rutyny i monotonii.
- Rozumiem, że w czołgu było nudno, więc zmienił pan specjalność na saperską. Ale saper to zupełnie inne obciążenia psychiczne i dużo więcej ryzyka. W czołgu jest bezpiecznie, a tu...
- Uznałem, że taka zmiana to dla mnie szansa. Może nie awansu, ale zdobycia innej wiedzy i umiejętności. Powiedziałbym też, że po misjach brakowało mi takiego bodźca. Coś tam jednak w głowie zostaje... Człowiek wraca do szarej rzeczywistości, gdzie wszystko jest normalne, spokojne. Przez dwa tygodnie wszyscy się nami interesują, a potem to się kończy. Człowiek czuje się jak odstawiony na bok i zaczyna mu brakować tej adrenalinki. A na tym stanowisku, sapera, to się rekompensuje w stu procentach. Czasem emocji jest aż nadto.
- Gdzie pan był na misjach?
- Na misjach byłem trzy razy: w Iraku i w Afganistanie. Nie były to stanowiska saperskie, ale nie będę o tym mówił. Mogę jedynie powiedzieć, że to zupełnie różne światy. Naród Iraku jest inny od Afgańczyków, którzy są strasznie zróżnicowani, żyją w strukturach plemiennych. Jedni odbierali nas przyjaźnie, a inni nie...
Każda misja jest inna. Ale każda jest do przyjęcia, jeśli ma się wokół siebie zaufanych i porządnych ludzi. Ja na wszystkich moich misjach zawsze mogłem polegać na kolegach.
- Na filmach saper przychodzi, odkopuje bombę, potem wykręca zapalnik i jest po sprawie. A w życiu?
- Nie! Absolutnie nie. My nic takiego nie robimy. Absolutnie nic nie wykręcamy. Nie jesteśmy od ingerencji, ale od bezpiecznego usunięcia takiego niewybuchu. Zabezpieczamy np. pocisk taki, jaki on jest, a potem niszczymy swoim materiałem wybuchowym.
- Jak rodzina znosi pana zawód? Wychodzi pan rano z domu i nigdy nie wiadomo, jaka bomba się przydarzy...
- Żona w końcu przywykła. W domu nie opowiadam, o tym, co się działo podczas patroli, czy było niebezpiecznie, czy nie. Jeśli już coś wspomnę, to raczej żartem. Żony kolegów też rozumieją telefon w stylu: „Przepraszam kochanie, nie wrócę dzisiaj normalnie z pracy“. Poza tym spotykają się na balu pułkowym, a to świetnie, powiedzmy, oczyszcza atmosferę.
Niestety, specyfika naszej służby jest taka, że pracujemy w systemie 24-godzinnych dyżurów i jeśli w porządku dnia mamy określone prace od godz. 7 do godz. 15, to gdy wracam do domu nie rozstaję się z telefonem komórkowym. Jeżeli trzeba, zbieram chłopaków, sprzęt i jedziemy na zgłoszenie. Te pilne (np. w okolicach obiektów użyteczności publicznej) realizujemy do 24 godzin, a zwykłe - w ciągu 72.
- Czyli idzie pan z żoną do kina i w połowie seansu szepcze jej do ucha: „Przepraszam kochanie, ale dalej nie oglądamy“?
- W zasadzie, prawie tak. Oczywiście jest czas na przygotowanie wyjazdu, bo moi ludzie gdzieś tam mieszkają, każdy coś w danej chwili robi i musi to jakoś zamknąć. Zawsze daję im taki bezpiecznik czasowy, żeby mogli przyjść, przygotować sprzęt, żeby mieli pełną gotowość do wyjazdu. To jest zwykle godzina, półtorej. A skoro już mam dostęp do mediów, to dziękuję za ostatnią akcję swoim podwładnym. To sierż. Radek Dagun, st. szer. Tomasz Wojtala i st. szer. Dariusz Raczkowski. Wszyscy kolejny raz udowodnili, że mogę na nich polegać. I co ważne, ci, którzy byli na urlopach, gdy dowiedzieli się, co się stało, natychmiast dzwonili i deklarowali, że w razie potrzeby też przyjadą.
- Przyjrzyjmy się ostatniej akcji przy ul. Ciołkowskiego w Białymstoku, o której było głośno w całej Polsce. W ciągu trzech dni znaleziono tam dwa duże niewybuchy z czasów wojny. Dostał pan informację o sytuacji i od razu stworzył plan działania? Czy też zależał on od tego, co zastaniecie na miejscu?
- Generalnie algorytm przyjmowania zgłoszeń jest taki: znalazca informuje najczęściej policję, straż graniczną lub miejską. Każda komenda powiatowa ma pirotechnika, który jedzie na miejsce i wstępnie ocenia znalezisko. Jeśli to rzeczywiście jest „przedmiot niebezpieczny pochodzenia wojskowego“ - zabezpiecza miejsce i wzywa nas oraz przekazuje wszystkie szczegóły. Wtedy ja wiem, ilu ludzi zabieram, iloma samochodami jedziemy, czy i na jakim obszarze potrzebna jest ewakuacja, itp. I patrol wjeżdża, a im więcej wie, tym lepiej. Ewakuacje przeprowadzamy przy 75 procentach wezwań. Zwykle chodzi o kilka gospodarstw. Taka, jak ostatnio w Białymstoku, zdarzyła się nam pierwszy raz. Na przykład w minioną środę przy innej akcji na kilka godzin ewakuowaliśmy dwa gospodarstwa, a w czwartek - jedno.
Od wiosny do późnej jesieni niemal codziennie mamy zgłoszenia. W miniony czwartek było już 97. w tym roku! Co roku mamy ponad 206 zgłoszeń o niewypałach, a w zeszłym roku było ich prawie 250.
- Przyjeżdża więc pan na Ciołkowskiego, zagląda do wykopu i od razu wie, z czym ma do czynienia?
- Nie musiałem zaglądać, bomba była już wykopana. Wiedziałem natomiast, bo to kwestia praktyki, że ma 500 kilogramów. Nie od razu powiem, jaka to bomba, bo było ich mnóstwo. Ale też pamiętam, jak wyglądały i jakie są ich charakterystyki. Chyba, że to coś nowego. Wtedy potrafię jedynie określić jej wielkość. Dotychczas na terenie ośmiu powiatów, które obsługujemy, największa bomby ważyły po 250 kilogramów. Na szczęście wszystkie były daleko od zabudowań, jak np. w lesie na Krywlanach i obeszło się bez ewakuacji. Z tak dużą bombą, jak ta przy Ciołkowskiego, miałem do czynienia pierwszy raz. Powiadomiłem przełożonych, że potrzebujemy dużego dźwigu i następnego dnia był. Razem ze sztabem kryzysowym ustaliliśmy strefę ochronną i zdecydowaliśmy o ewakuacji. Bo ewakuacja nie była dla nas, a dla bezpieczeństwa mieszkańców.
- A to, że półtonowa bomba leżała na ternie miasta ot, tak sobie, to było bezpieczne?
- Było względnie spokojnie dopóki bomba leżała. Największym zagrożeniem było jej podnoszenie. Nigdy nie wiadomo, co się stanie, gdy zostanie ruszona... Rygorystycznie przestrzegamy warunków, ale w takim przypadku nikt nie wie, w jakim stanie są np. zapalniki. Nie wiemy, jak zareagują na jakikolwiek wstrząs po 70. latach leżenia w ziemi. Gdyby coś się stało, nic by nam nie pomogło... Podczas podnoszenia byliśmy od bomby na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli uwzględnić nasze hełmy, kombinezony ochronne i kamizelki, bylibyśmy bez szans. Nasz sprzęt wytrzymuje detonację kilograma trotylu z jednego metra. To dosyć dużo, ale to jest sam trotyl, niepakowany. A tu była bomba, czyli plus odłamki...
- Jeśli przyjeżdżacie na miejsce i widzi pan, że z ziemi coś wystaje, odkopujecie to łopatą?
- Tak, zdejmujemy kolejne warstwy ziemi, żeby bezpiecznie wyjąć to znalezisko. Dopiero potem sprawdzamy wykrywaczem, czy nie ma czegoś wokół i pod spodem. Wykrywacz sięga do pół metra w głąb. Gdy już pocisk czy granat moździerzowy wyjmiemy, oceniam, czy był to niewybuch czy niewypał.
- Czy różni się niewybuch od niewypału?
- Mówiąc najkrócej, niewybuch to jest to, co zostało wystrzelone przez lufę, wpadło w ziemię i nie wybuchło. Przyczyny mogły być różne, np. nie zadziałał zapalnik albo pocisk wpadł w miękki grunt lub pracownicy fabryki dokonali sabotażu. Niewypał to amunicja, która została załadowana do lufy, ale nie odpaliła, bo np. karabin miał wadliwą iglicę. Czyli amunicji nie udało się wystrzelić. Jest jeszcze amunicja porzucona, czyli ta, która w ogóle nie była użyta. Jeśli ktoś nie był w wojsku i nie zajmował się tym, to nie odróżni, a wszystko stwarza takie same zagrożenie.
Chor. Mariusz Kujawa - saper, żołnierz od 20 lat, zastępca dowódcy 16. Patrolu Rozminowania w Białymstoku. Kierowany przez niego patrol oczyszcza z niewypałów i niewybuchów tereny 8 podlaskich powiatów: białostockiego, bielskiego, hajnowskiego, monieckiego, siemiatyckiego, sokólskiego, wysokomazowieckiego i zambrowskiego. W zeszłym roku saperzy z białostockiej jednostki zlikwidowali prawie 250 niewypałów.
Mariusz Kujawa był trzykrotnie na misjach wojskowych w Iraku i w Afganistanie.
- Wiele osób biega z detektorami po lasach i ciągle szuka pamiątek po wojnie. Macie z nimi kłopot?
- Niestety tak. Zdarzają się też wypadki. Na przykład koło Lublina dwaj młodzieńcy wrzucili do ogniska znalezioną amunicję. Pech polega na tym, że jak coś długo nie wybucha, ludzie chcą sprawdzić dlaczego i podchodzą. W tym przypadku jeden zginął, drugi trafił do szpitala. Tymczasem zasada jest jedna - jeśli znalazłeś coś co przypomina np. amunicję lub element uzbrojenia, zawiadom policję albo nas.
- Wszystkie pana akcje zakończyły się sukcesem? Zawsze wracacie do domu w tym samym składzie?
- Tak. Jeśli sukcesem można nazwać to, że pocisk unieszkodliwimy na miejscu lub wywieziemy na poligon i tam zniszczymy, a potem patrol wraca do domu w jednym kawałku i po drodze też nic się nie dzieje, to absolutnie tak. Wszystkich swoich kolegów saperów znam od lat i jest ich wokół mnie coraz więcej, a nie mniej. Na szczęście. Oczywiście, trudne sytuacje się zdarzają, ale udaje nam się je rozwiązać. Raz wezwano nas do pocisku, który obrósł korzeniami drzewa. Nie dało się go wyjąć i trzeba było detonować. Ustaliliśmy strefę zagrożenia na kilometr, a drzazgi i kamienie leciały na 800 metrów. Drzewo zniknęło, ale zagrożenie dla ludzi również.