Sanacyjne Planty w powojennej rzeczywistości

Czytaj dalej
Fot. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
Andrzej Lechowski - dyrektor Muzeum Podlaskiego

Sanacyjne Planty w powojennej rzeczywistości

Andrzej Lechowski - dyrektor Muzeum Podlaskiego

Projektanci planując nowy Białystok, omijali jak diabeł święconą wodę Planty. Zachwycali się nowymi parkami, a nawet z ulicy Marii Skłodowskiej-Curie chcieli zrobić zieloną aleję.

Planty ze swoim przedwojennym rodowodem i z patronatem Mariana Zyndram-Kościałkowskiego zbyt zalatywały sanacją. Ale przecież istniały. Aby dopasować je do nowej, komunistycznej rzeczywistości, trzeba było odprawić egzorcyzmy. Pierwsze odbyły się 23 lutego 1951 r., gdy wmurowano kamień węgielny pod pomnik Wdzięczności Armii Radzieckiej. Odsłonięcie zaplanowano na 34 rocznicę rewolucji październikowej 7 listopada 1951 r. Całość prac projektowych zlecono Janowi Ślusarczykowi, z którym współpracowali Denko, Osiecki, Muszytowski i Sokołowski. W dniach poprzedzających odsłonięcie monumentu pisano, że „społeczeństwo Białostocczyzny wybudowało wielki pomnik na alei Plant w Białymstoku jako wyraz wdzięczności i przywiązania do bohaterskiej Armii Czerwonej”.

W dniu odsłonięcia przypominano, że pomnik powstał „ze składek całego społeczeństwa naszego województwa, ze składek robotników, chłopów i inteligencji pracującej”. Przytaczano też dane techniczne. Wysokość pomnika - 12 metrów. Sam cokół ważył 200 ton, a ustawiony na nim sołdat 12 ton. Postać czerwonoarmisty była dziełem Osieckiego i Muszytowskiego. Podkreślano, że „w normalnych warunkach wykonanie takiej rzeźby trwa około 6 miesięcy. Obaj rzeźbiarze wykonali ją jednak w ciągu dwóch miesięcy”. Szczegółowo informowano, że fundamenty pod pomnik wykonały „załogi robotnicze Spółdzielni Przemysłu Artystycznego”. Robotnicy pracowali ponoć w dzień i w nocy i wszyscy dawali „przykłady niezwykłej wprost ofiarności i twórczej inicjatywy”. I tak na przykład przy budowie schodów, gdy zabrakło kamieniarzy, to za robotę zabrali się stolarze. Mało tego. Stolarze pracowali szybciej niż pozostałe brygady kamieniarskie i zakończyli swoją pracę trzy dni przed terminem. Ale i kamieniarze dawali też dowody przyjaźni z armią wyzwolicielką. Gdy na budowę przywieziono z kamieniołomów „materiały o nieodpowiednich wymiarach”, to kamieniarze „i na to znaleźli radę. Obrabiali nowe elementy posługując się jedynie młotem i dłutem”. Pomnik odsłaniano w obecności „kilkudziesięciotysięcznych rzesz mieszkańców naszego miasta, manifestujących szczerą przyjaźń do narodów Związku Radzieckiego”.

Kolejnym aktem zacierania historii Plant było nadanie im na wniosek Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej w 1954 r. nazwy Parku Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Nazwa ta używana była jednak wyłącznie w oficjalnej propagandzie.

Tyle egzorcyzmów. Z parkami jednak jest pewien kłopot. Aby były piękne, musi upłynąć trochę czasu. Po prostu drzewa muszą urosnąć. Tak więc białostoczanie, gdy chcieli wypoczywać i spacerować, to i tak mieli tylko Planty. Można by więc stwierdzić, że plany planami, a Planty Plantami i już. Nic więc dziwnego, że znajdowały się w centrum uwagi mieszkańców.

W marcu 1953 r. Białystok obiegła sensacyjna informacja - na Plantach występuje smog. Tak, tak to nie wynalazek naszych czasów. Tyle, że nie używano wówczas owego angielskiego słówka. Zaniepokojony tym stanem rzeczy był białostocki lekarz dr Z. Kołosowski. „Park, chluba naszego miasta, cieszy się dużą popularnością. Szczególne nasilenie korzystających ze świeżego powietrza jest w okresie letnim. Nie wolno jednak zapominać, że również zimą i wczesną wiosną wiele matek umożliwia swym dzieciom kąpiele słoneczne”. Po tym idyllicznym wstępie dr Kołosowski przeszedł do meritum, ogłaszając że Planty mają swoje „ale”. Było ono widoczne w śnieżne, zimowe miesiące. Wówczas w parku „daje się zauważyć wiele węglowego pyłu, unoszącego się w powietrzu, a także osiadłego grubą warstwą na drzewach, ziemi, ławkach parkowych. Jest to nie tylko dym z kominów elektrowni [chodzi tu o nieczynną dziś elektrownię przy ulicy Elektrycznej], ale także drobniutkie cząsteczki węgla, bardzo szkodliwe”. Doktor apelował więc do dyrekcji elektrowni, aby ta „pomyślała o wprowadzeniu odpowiednich środków zapobiegawczych i o lepszym spalaniu węgla”. Chwała dr. Kołosowskiemu, że w 1953 r. zauważył to czego niektórzy nie mogą dostrzec dziś. Tematu smogu jednak nie eksponowano nadmiernie. Praktycznie cały Białystok od listopada do kwietnia dorzucał węgla do domowych pieców i czekał kiedy będzie mógł wygrzewać się na ławeczce na Plantach.

Miały też Planty problem bardziej prozaiczny. W pełni sezonu letniego w tym samym 1953 r. Gazeta Białostocka podniosła alarm, pisząc, że w parku jest po prostu brudno. „Sadzawki są zanieczyszczone. W jednej z nich pływają papiery, w innej jakieś pudełka metalowe. Zarosły także obie brzydkim zielskiem, które nie przynosi im bynajmniej uroku”. Ale nie tylko sadzawki pozostawiały wiele do życzenia. Pisano, że „niektóre ławki są uszkodzone, mają połamane lub powyrywane listwy i nie zachęcają do odpoczynku. Cementowe płyty w schodach pozapadały gdzieniegdzie, albo zupełnie się rozkruszyły tworząc wyrwy”. Wspominano, że niektóre alejki parkowe są zaśmiecone pomimo, że Planty są sprzątane. Apelowano więc, że aby na Plantach był porządek „potrzebny jest udział wszystkich białostoczan, którzy powinni niechlujom i brudasom przeszkodzić w zaśmiecaniu Plantów”.

Ale to były, z całą stanowczością można stwierdzić, incydenty. Planty niezależnie od pory roku wabiły amatorów niedzielnych spacerów. Wraz z nadejściem wiosny rozkwitające kwiaty były dyżurnym tematem miejscowej prasy. Prawie każdy białostoczanin w ciepłych miesiącach roku pojawiał się na Plantach. Dodatkową atrakcją była muszla koncertowa, usytuowana nieopodal głównego parkowego stawu. Odbywały się w niej koncerty muzyki lekkiej. A skoro o muzyce, to znalazły się Planty w antologii białostockiej symfoniki. Stało się to za sprawą pierwszego dyrektora miejskiej orkiestry - Kazimierza Złockiego. Oto w lutym 1955 r. na koncercie orkiestry, określanym jako podwieczorek muzyczny, który odbył się w sali Teatru Dramatycznego, orkiestra wykonała „nowy utwór ob. Złockiego - walc Spacerkiem po Plantach”.

Próbę wielkiego unowocześnienia Plant podjęto jesienią 1958 r. To była niemalże rewolucja obyczajowa, gdy Gazeta Białostocka zamieściła notatkę zatytułowaną - „Nawet ulewny deszcz nie przeszkodzi w randce na Plantach”. Dalej informowano, że jedna z warszawskich spółdzielni już wkrótce zamontuje w parku „na wskroś nowoczesny deszczochron”. Techniczny opis warto zacytować ze względu na ekspresyjną lakoniczność formy. „Deszczochron ten to oparte na dwóch krótkich ścianach nowoczesne sklepienie. Dach deszczochronu stanowić będzie konstrukcja stalowa, szklona taflami kolorowego szkła zbrojonego metalową siatką”. Podkreślano z dumą, że jeszcze w żadnym polskim mieście takiej budowli nie ma, a deszczochron swoją prostą architekturą nawiązywać ma do polskiego pawilonu ze światowej wystawy w Istambule.

No i po tych technicznych opisach do głosy dochodziły wreszcie emocje. Gazeta Białostocka informowała, że „chociaż dach ten będzie kosztować bardzo drogo, bo około 160 tysięcy złotych, to jednak białostoczanie będą mieli pewność (szczególnie ci młodzi), że randka na Plantach uda się, mimo deszczu”. Deszczochron o ile mi wiadomo nie powstał. Być może ktoś pomyślał, że randkujący białostoczanie wolą jednak bardziej ustronne miejsca niż wystawiony na środku parku pawilon, w którym tłumek zakochanych będzie wyznawał sobie najskrytsze uczucia.

Po latach okazało się, że stać nas było jedynie na emaliowane tabliczki „Aleja Zakochanych”.

Andrzej Lechowski - dyrektor Muzeum Podlaskiego

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.