Już ekscytująca była zapowiedź otwarcia takiego sklepu. Eksperyment obserwowała cała Polska. Dziś wiemy, że się udał, choć po tym pierwszym polskim samie przy ulicy Lipowej nie ma już śladu.
Białostoczanie w 1956 r. mieli poczuć się jak światowcy. Pisano, że nasz sam jest „wzorowany na tego rodzaju placówkach czynnych już od dawna w Związku Radzieckim, Czechosłowacji, Francji, na Węgrzech czy w Szwecji”. Największą zagadką było to, jak zareagują na tę nowość klienci. Trzeba było im wszystko dokładnie wytłumaczyć. Instrukcja ta dziś może śmieszyć choćby tylko z powodu wymieniania oferowanego asortymentu, nie mówiąc już o dokładnym opisaniu czynności, które klient będzie musiał w eksperymentalnym sklepie wykonać.
Informowano więc, że „w sklepie tym można będzie dostać najprzeróżniejsze towary, począwszy od owoców czy ciastek, a skończywszy na mące czy makaronie”. Część sklepu zajmować miało „stoisko z różnego rodzaju drobiazgami, gdzie można kupić i żyletki do golenia, i 5 papierosów, i inne rzeczy”. Tu klientów obsługiwała ekspedientka. To jeszcze nawet mało rozgarnięty obywatel mógł sobie wyobrazić. Ale jak wejść w posiadanie towarów leżących w zasięgu ręki, a dla niewtajemniczonych mimo to niedostępnych? Tu nie wystarczał prosty opis - wejść, wziąć, zapłacić, wyjść. Mentalnie to była rewolucja! Pisano więc, że „urządzenie sklepu będzie zupełnie inne niż w obecnych sklepach w Białymstoku. Wokół ścian stoiska sporządzone będą tak, że każdy kupujący będzie miał możność wybierania towarów z półek, towarów, które naturalnie chce kupić. Przy wejściu będą umieszczone specjalne koszyczki, do których kupujący towary te będzie wkładał. Przy wyjściu ze sklepu każdy klient przechodzić będzie obok kasy, tu przełoży towary z koszyczka do własnej torby, zapłaci i opuści sklep innymi drzwiami”. Co jeszcze budziło większe zdziwienie, to było to, że „wszystkie towary będą w opakowaniach, zważone, gotowe do zabrania”.
Otwarcie sklepu planowano na 1 maja 1956 r., ale nastąpił tak zwany poślizg i pierwsi kupujący zjawili się w sklepie przy kinie Pokój 8 maja. Jeszcze rano gorączkowo układano towary na półkach i sprawdzano czy wszystko przed eksperymentem zapięte jest na ostatni guzik. Wreszcie o godzinie 14 pierwsi kupujący weszli do sklepu. Zanotowano, że „urządzenie sklepu, nadzwyczaj estetyczne, podobało się wszystkim. Nawet najwybredniejszy mieszkaniec Białegostoku będzie musiał przyznać, że do takiego sklepu przyjemnie jest wejść”. Zachwalano też „bardzo ładne zresztą” wykonane z wikliny koszyczki. Niedowiarkom, twierdzącym że w takim sklepie to bardziej o efekciarstwo niż o wygodę i nowoczesność chodzi, wyliczano, że będzie w nim wszystko, „a więc różnego rodzaju artykuły spożywcze, jak soki, ocet, cukier, pieczywo, kasze, mąki, olej, masło, dżemy, zapachy do ciast, zupy w kostkach, wina, różnego rodzaju konserwy rybne i mięsne”. Kierownik samu Antoni Maziewski informował białostoczan, że „aby w sklepie nie było zbytniego zamieszania i aby każdy mógł swobodnie wybrać odpowiedni towar, do sklepu na raz będzie mogło wejść tylko 20 kupujących i właśnie tyle koszyczków przygotowano klientom”. Pojawiły się z miejsca pytania, co robić gdy kupujący ma już ze sobą towary kupione w innym sklepie. Czy taki obywatel „nie będzie się krępował wejść, aby go nie posadzono o kradzież?” Odpowiedź była jednoznaczna - „o nie, takich wypadków na pewno nie będzie, bowiem wszystkie artykuły w samoobsługowym sklepie są paczkowane i będą miały stempel sklepu”.
Zainteresowanie białostockim eksperymentem w Polsce było duże. Wobec tego 19 maja 1956 r. zjawiła się w samie ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Z tej okazji zauważono, że w sklepie i przed nim „było tłoczniej niż zazwyczaj. Nie trzeba się dziwić - nie lada okazja przecież zobaczyć pracę ekipy PKF, a nawet być sfilmowanym”.
Po miesiącu funkcjonowania sklepu triumfalnie ogłoszono - „ten eksperyment udał się”. Pomimo wcześniejszych, sceptycznych opinii krążących po Białymstoku, że „nie spełni on swego zadania, że nasze społeczeństwo nie jest jeszcze na takim poziomie, aby można było otwierać takie sklepy, że będą manka itp.”, okazało się, że sklep od dnia otwarcia cieszy się ogromną popularnością. Dziennie sam odwiedzało ponad 1000 kupujących. Dzienny utarg wynosił 17 - 18 tysięcy złotych. Rekordowe utargi, sięgające nawet 25 tysięcy odnotowywano w soboty. Za sukces uznano, że w kasach sklepowych nie ma manka. Zauważano jednak, że „początkowo, co prawda, zdarzały się drobne kradzieże i to przeważnie ze strony młodocianych i łakomczuchów, ale obecnie takich wypadków nie ma”. Na kupujących duże wrażenie robiła niespotykana w innych białostockich sklepach czystość. Nawet wiklinowe koszyczki ciągle były czyste. Klienci podkreślali, że w samoobsługowym sklepie jest lepsze zaopatrzenie. Wszystko to uprawniało do stwierdzenia, że „eksperymentalny sklep samoobsługowy spełnił swoje zadania. Obecnie nie powinno się już mówić o eksperymencie. Takich sklepów powinno powstać w naszym mieście więcej - tym bardziej, że grunt został przygotowany”.
W tym optymistycznym przekazie pojawiły się też wątki krytyczne. Okazało się „mianowicie, jak twierdzą pracownicy MHD, premie za uruchomienie sklepu samoobsługowego otrzymali ludzie, którzy niewiele wysiłku włożyli w jego organizację. Pominięto natomiast tych, którzy naprawdę dużo pracowali i na nią zasłużyli”. Szybko pojawiły się też braki w zaopatrzeniu. Informowano, że 26 czerwca 1956 r. w sklepie nie było rano pieczywa. „Przez półtorej godziny ludzie czekali, niecierpliwili się i złorzeczyli”. Przyczyną tego, jak to określono incydentu, okazał się „wozak, który codziennie przywozi chleb do sklepu samoobsługowego na długo przed szóstą [godziną] stał ze swoim furgonem przed sklepem, nie zjawił się”. Redakcja Gazety Białostockiej filozoficznie kwitowała ten fakt stwierdzeniem, że „widocznie były jakieś powody”. Ale dalej było już konkretnie, ale nie pod adresem samu tylko Białostockich Zakładów Przemysłu Piekarniczego. Pisano, że „zabrakło jednego wozaka, trzeba było wysłać z chlebem drugiego. O tak wczesnej godzinie kupują chleb ludzie, którzy idą na siódmą do pracy”. Taka sytuacja w innych białostockich sklepach nie wywołałaby najmniejszej krytyki, ale w tak eksponowanym sklepie, jak pierwszy w Polsce sam, musiała wzbudzać ostrą krytykę. Wkrótce też okazało się, że w kasie samu jest jednak spore manko.
Na „sklep samoobsługowy padł cień”. Przez sierpień i połowę września 1956 r. manko wyniosło aż 17 tysięcy złotych. Do samu skierowano kontrolę, która poza stwierdzeniem manka nic nie wykryła i stwierdziła, niby Sherlock Holmes stosując metodę dedukcji, że „niewątpliwie winę za manka ponosi personel sklepu lub konsumenci”. Żeby jednak wykazać skuteczność kontroli 1 października zwolniono kierownika sklepu i jego zastępcę. Zaczęto też publicznie z imienia, nazwiska i dokładnego adresu wymieniać złapanych na kradzieży klientów. Tu warte odnotowania było to, że szczególnie upodobali oni sobie chałwę.
No cóż buzę można było zrobić sobie samemu w domu, ale już z chałwą pojawiał się pewien problem. W październiku manko zaczęło spadać, ale i tak było wysokie. Ale nie krytykowano już z tego powodu personelu sklepu. Jednoznacznie stwierdzano, że „sprawa w dalszym ciągu jest paląca. Sprawą dnia jest uczciwość klientów”. Nowy kierownik sklepu wyraźnie miał lepsze notowania na górze niż poprzednik. Nie dość, że wskazał winnego, to jeszcze okazał się czuły na potrzeby personelu. Już na początku listopada 1956 r. wprowadził przerwę obiadową. O godzinie 11 przed południem sklep na bitą godzinę zamykano na głucho. Tym razem nic nie wspominano o eksperymencie.