Saga rodziny Gellesów [ZDJĘCIA]
Ze śniatyńskich wielopokoleniowych rodzin obok Hambergergów i Wełdyczów na szczególną uwagę zasługują Gellesowie. Była to rodzina pochodzenia austriackiego.
Gellesowie osiedli w Galicji po pierwszym rozbiorze Polski, gdy region ten znalazł się w granicach państwa Habsburgów. Przyjechali z misją germanizowania tych ziem, ale prawem paradoksu, który szczególnie widoczny był we Lwowie i większych miastach galicyjskich, wielu z nich spolonizowało się i stało się polskimi patriotami.
W rodzie Gellesów przeważali rzemieślnicy: cieśle, stolarze, bednarze. Jeden z nich, Anton, żonaty z rumuńską Cyganką Rozalindą - córką króla, która wniosła mu duży posag, był szczególnie bogaty. Gdy w czasie II wojny światowej Śniatyn zajęli Niemcy, Anton przypomniał sobie o swoim pochodzeniu i przyjął folkslistę. A później, gdy Niemcy przegrali wojnę, uciekł z nimi ze Śniatyna.
Nestor spolonizowanych Gellesów, Filip - jeden z pięciu braci, był w Śniatynie właścicielem kuźni oraz gospodarstwa rolnego. Z żoną, Michaliną z Filewiczów (1887-1960) - Ormianką, miał sześcioro dzieci. W 1924 roku doszło do dramatu, o którym głośno było w całym Śniatynie i okolicy. Podczas gwałtownej burzy Filip Gelles schronił się pod drzewem i mając przy sobie metalową rackę (motykę do kopania ziemniaków) został śmiertelnie rażony piorunem. Dla rodziny był to straszliwy szok, tym bardziej że ciało zostało kompletnie zwęglone. Gellesowa zostało z sześciorgiem osieroconych dzieci. Kuźnię przejął po ojcu 15-letni wówczas Kazimierz Gelles.
Znajomość z pociągu
Najstarszy z synów Filipa Gellesa, Jan (1905-1972), nie miał smykałki do rzemiosła i - mimo trudnej sytuacji materialnej rodziny po śmierci ojca - nie przerwał nauki w Seminarium Nauczycielskim w Stanisławowie. Po otrzymaniu dyplomu został skierowany na staż do szkoły w Kowlu na Wołyniu. Pociąg, którym jechał z kolegami, zatrzymał się w Drohobyczu. Tam wsiadła grupa dziewcząt z Heleną Skoczylas (1907-1959) - absolwentką drohobyckiego Seminarium Nauczycielskiego, która jechała podjąć posadę nauczycielską do Zabłocia na Wileńszczyźnie.
Helena - córka drohobyckiego telegrafisty, Szymona Skoczylasa, utalentowana muzycznie, grała na gitarze i dobrze śpiewała. Jej śpiew z koleżankami w pociągu zwabił do przedziału, w którym jechała, chłopców z tego samego wagonu. Tak zaczęła się znajomość Heleny i Jana - zakończona małżeństwem i dozgonną miłością. Ich ślub odbył się 23 czerwca 1928 roku w kościele św. Ducha w Wilnie. Po kilku latach starań młodym nauczycielom udało się załatwić przeniesienie do pracy w rodzinne strony. Nie było miejsca w szkołach w samym Śniatynie, ale wolna posada czekała na nich w pobliskiej wsi Wołoczkowce. Jan Gelles został tam kierownikiem szkoły i uczył matematyki oraz fizyki, a jego żona geografii i przedmiotów muzycznych. Urodziła im się trójka dzieci: Barbara (1935-2012) - po mężu Burkiewicz, po wojnie nauczycielka w Oławie i księgowa w Społem; Andrzej (1938-2013) - absolwent Akademii Rolniczej w Krakowie, dyrektor Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Izbicku i przez pięć lat naczelnik Izbicka; oraz Romuald (rocznik 1941) - historyk. Jako nauczyciele Gellesowie otrzymali mały wiejski domek w Wołoczkowcach. Byli blisko śniatyńskiej rodziny, dobrze prosperującej kuźni Kazimierza Gellesa i życie ich toczyło się szczęśliwie do wybuchu wojny.
Od września 1939 roku pojawiało się narastające z każdym miesiącem zagrożenie i strach. Zaczęły się wywózki na Sybir i bandyckie napady banderowców. Gdy zabito polską rodzinę nauczycielską w sąsiedniej wsi, strach zaczął obezwładniać Gellesów. Dochodziły do nich głosy, że teraz kolej na nich. Wówczas Jan Gelles z żoną i dziećmi schronili się na plebanii popa - kolegi z grona nauczycielskiego w szkole w Wołoczkowcach. Po kilku dniach w nocy do popa przyszło kilku banderowców z żądaniem wydania Polaków. Przez uchylone drzwi Helena Gellesowa usłyszała, jak pop powiedział: „Dopóki są pod moim dachem nie wydam ich. Gdy wyjdą stąd i znajdą się poza moim domem, to zróbcie z nimi, co chcecie”. Można sądzić, że tym powiedzeniem pop uratował życie Gellesom. Znane są inne zachowania popów, którzy namawiali do zbrodni na Polakach, a nawet święcili noże i siekiery zabójców. Ukazuje to m.in. film Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”.
Ucieczka do Śniatyna
Po tej nocnej wizycie banderowców u popa w Wołoczkowcach Jan Gelles postanowił natychmiast wyjechać z rodziną do Śniatyna. Wspólnie z bratem - Kazimierzem wynajął za sporą sumę pieniędzy drabiniastą furę obłożoną słomą oraz dwóch eskortujących żołnierzy węgierskich. Dzięki temu udało mu się przewieźć rodzinę do Śniatyna, gdzie było bardziej bezpiecznie, bo Niemcy nie pozwalali banderowcom na samowolę w mieście. Mimo to Polacy nocami chronili się w kościele śniatyńskim. Uzbrojeni mężczyźni z samoobrony osłaniali swych bliskich nocujących w świątyni. Wzmagał się narastający terror, zwłaszcza w 1944 roku, gdy Wehrmacht cofał się przed Armią Czerwoną. Wówczas banderowcy nabierali tupetu. Wokół Śniatyna płonęły polskie dwory i zagrody. Barbara Gellesówna wspominała: Pewnej nocy, gdy spałam w śniatyńskim kościele, obudził mnie tata i poprowadził krętymi schodami na wieżę świątyni. „Ty musisz to zobaczyć - powiedział. Ty musisz to zapamiętać, jeśli przeżyjesz wojnę musisz dać świadectwo prawdzie - opisać to, co widziałaś”. Miałam 9 lat. Ojciec trzymał mnie na drżących rękach i obchodził ze mną dookoła wieży. Widziałam, jak podpalono most na Prucie. Jak wokół na krańcach widnokręgu płonęły wszystkie wsie. Widziałam czerwone języki ognia. Czułam zapach spalenizny, a oczy łzawiły od idących z dali dymów.
Gdy Śniatyn zajęli Sowieci, doniesiono do NKWD, że jeden z kuzynów Jana Gellesa, Anton, był volksdeutschem i uciekł z Niemcami. W następstwie tego donosu Jan został aresztowany wspólnie z żoną. Po śledztwie i trzech miesiącach więzienia odzyskali wolność, ale groziła im zsyłka na Sybir. Wówczas zdecydowali się na wyjazd do Polski.
Był maj 1945 roku - wspominała Barbara Gellesówna. Pod gołym niebem na dworcu Śniatyn-Załucze czekaliśmy na wagony tydzień. Tato był bardzo niespokojny. Bał się, że mogą nas wywieźć na Sybir. Nareszcie nadjechały wagony, olbrzymie, brudne lory. Zaczęliśmy się wprowadzać. Toboły, pościel, rzeczy, paczki, gary. Lorę dzieliliśmy z gospodarzem, kawał lory zajęła jego krowa, nasza koza, słoma, siano dla nich, reszta nasza i jego rodzina. Nas, dzieci, usadowili na tych wszystkich tobołach aż pod sufitem. Jechało nas 5 osób - rodzice i troje dzieci. Babcia została pilnować kuźni w Śniatynie, wierzyła, że tam wrócimy. Ich było czworo, bo mieli dwoje dzieci, prawie w naszym wieku, a żona tego gospodarza była w ciąży. W tych lorach czekaliśmy jeszcze tydzień na parowóz. Dopiero jak transport ruszył, wszyscy odetchnęli. Pociąg często stawał w polu, trwało to nieraz parę godzin. Na większych stacjach doczepiano nowe wagony z ludźmi. Granicę w Przemyślu przekroczyliśmy po dwóch tygodniach jazdy.
Ostatecznie po wielu perypetiach Gellesowie osiedli w Oławie. Miasto leżało w gruzach. Jan Gelles otrzymał zadanie zorganizowania szkoły. Przydzielono mu sześciopokojowe poniemieckie mieszkanie. Stał się wspólnie z żoną, Heleną, absolutnym pionierem oświaty w Oławie. Zapisał piękną kartę w repolonizacji Oławy. Świadczą o tym liczne relacje jego uczniów, m.in. Mieczysława Rudeckiego - Wołyniaka z Sarn. Doprowadził do odbudowy budynku szkoły i zorganizował warunki do godziwej nauki dla około 600 uczniów z rodzin przesiedleńców. Po kilku latach przeniósł się do Wrocławia, a następnie do Bielawy, gdzie podjął pracę w Technikum Włókienniczym. Zmarł w 1972 roku i spoczywa na oławskim cmentarzu.
Rektor Uniwersytetu Wrocławskiego
Najmłodszy syn Jana i Heleny Gellesów, Romuald (rocznik 1941) - urodzony w Wołoczkowcach pod Śniatynem, po skończeniu studiów historycznych na Uniwersytecie Wrocławskim związał się z tą uczelnią na całe życie. Przeszedł tam wszystkie szczeble kariery naukowej i administracyjnej, stając się wybitnym niemcoznawcą i pełniąc funkcje: dyrektora Instytutu Politologii, dziekana Wydziału Nauk Społecznych, prorektora i w końcu rektora uniwersytetu. Jego rektorowanie przypadło na lata 1999-2002 i zostało zapisane w annałach Uniwersytetu Wrocławskiego jako czas ważnych wydarzeń politycznych i naukowych oraz dużych inwestycji.
Rektor Romuald Gelles doprowadził do renowacji głównego barokowego gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego. Zmieniono m.in. więźbę na potężnym dachu budynku i odnowiono Aulę Leopoldyśką. Zdobył fundusze na budowę nowej biblioteki uniwersyteckiej, był współorganizatorem Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich we Wrocławiu i w ramach obchodów 300-lecia istnienia Uniwersytetu Wrocławskiego (rok 2002) doprowadził do wizyty na tej uczelni jednocześnie dwóch prezydentów: Niemiec - Johannesa Raua i Polski - Aleksandra Kwaśniewskiego.
Prof. Romuald Gelles zawsze wyróżniał się wysoką kultura osobistą, serdecznymi relacjami między ludźmi i odwagą cywilną. Mam we wdzięcznej pamięci jego zachowanie w 2000 roku, gdy zostałem brutalnie zaatakowany przez wrocławskich konserwatorów zabytków i opolskich polityków za ratowanie niemieckich nagrobków na Śląsku. Gdy postawiono mnie przed prokuratorem i poddano medialnej nagonce, żądając mego ustąpienia z funkcji rektorskiej, profesor rektor Romuald Gelles spowodował, że w akcie solidarności ze mną na posiedzenie Senatu Uniwersytetu Opolskiego i uroczystość nadania doktoratu honoris causa Januszowi Tazbirowi przybyli do Opola wszyscy (12) rektorzy uczelni wrocławskich.
Prof. Romuald Gelles jest ojcem prof. Katarzyny Gelles, niemcoznawczyni, redaktorki naczelnej pisma „Niemcoznawstwo”, oraz syna Jana, socjologa.
Nieomylny śniatyński saper
Fascynujące od strony biograficznej są dzieje stryja Romualda Gellesa - Kazimierza (1909-1991), właściciela kuźni w Śniatynie. W czasie II wojny światowej trafił do armii Berlinga, do pułku saperów. Miał wówczas 34 lata. Przed wojną otarł się o wojsko, gdyż w 1932 roku służył w 49 pułku piechoty w Kołomyi. Zwolniono go wcześniej jako jedynego żywiciela rodziny, zmarł mu bowiem ojciec. Kazimierz Gelles w latach młodzieńczych był sportowcem. Grał w piłkę nożną, biegał, uprawiał boks, i to w wadze ciężkiej. Podczas meczu piłkarskiego na stadionie w Trembowli omal nie stracił nogi. Po faulu i ciężkiej kontuzji tamtejszy lekarz chciał mu ją amputować. Nie zgodził się i po kilku miesiącach odzyskał sprawność fizyczną.
Zmobilizowany do armii Berlinga latem 1944 roku trafił do szkoły podoficerskiej w Jarosławiu. Tam nauczono go m.in. rozbrajać niewypały, dowiedział się, co to jest sznur Blickforda, oraz czym różnią się miny niemieckie od sowieckich. Gdy posiadł już tę wiedzę, poszedł rozbrajać miny pod Sandomierz i Dębicę.
Na Podkarpaciu, w okolicach Rabki, ludzie z całej okolicy nazwozili stos pocisków, bomb i wszelkiej amunicji. Pozbierali ją z pól, bo wielka była wśród nich niecierpliwość, aby wejść na pola orać i siać. Złożony stos pocisków i bomb, które miał zlikwidować kapral Kazimierz Gelles był nieopodal wsi i sposób likwidacji tego straszliwego złomowiska nafaszerowanego dynamitem i trotylem wymagał finezji. I Gelles umiał to zrobić. Opis wysadzenia w powietrze tego arsenału jest oszałamiający. Wybuch nie tylko skosił dużą połać lasu, ale spowodował w ziemi wyrwę o głębokości 20 metrów, oraz długości i szerokości 30, skąd trysnęła woda, bo trafiono na źródło. W wielkim dole powstał staw.
Kazimierz Gelles w 1945 roku, idąc za frontem, rozbroił około 16 tysięcy min (dokładnie 15 900) i otrzymał przydomek „Nieomylny”. Wiadomo, saper myli się tylko raz. A w samym tylko 1945 roku pomyliło się 753 kolegów po fachu Gellesa: 293 wyleciało w powietrze i często nie było nawet co grzebać, a 461 zostało kalekami - stracili nogi, ręce, wzrok. Po latach, gdy Kazimierz Gelles osiadł już na Śląsku, opowiadał reporterowi i pisarzowi Alojzemu Srodze (niegdyś bardzo popularnemu, dziś zupełnie zapomnianemu) o lękach saperskich, o sytuacjach, w których miał wrażenie, że nie przeżyje. Tak było, gdy na przyczółku sandomierskim otrzymał zadanie rozminowania pola na bagnach.
Panie plutonowy - czytamy w jego relacji - mówili do mnie żołnierze: „Wojna już się skończyła. Ja chcę do żony i dzieci wrócić!”. A ja to nie chciałem żyć? Zamiast dyskutować z nimi, wolałem sam się brać do roboty. Widzę przede mną pole minowe. Leży na nim dużo trupów. Cywilów i żołnierzy. Rosjan, ale też i Polaków. Już widać ktoś przede mną próbował. Idę ze swoim „szczupem”. Co to jest „szczup”? No, z rosyjska, tyka, macka. Miała nawet do czterech metrów długości. Nosiłem krótszą, poręczniejszą do roboty. Nią się macało matkę ziemię, czy kryje w sobie to żelazo. Widzę - pale. Metrowej wysokości. Mocno już obrośnięte trawami, chwastami. To musiało być w lecie, może nawet późnym latem 1945. Przez rok ta ziemia leżała naszpikowana, nieruszana. No więc idę. Wymacałem jedną, drugą, trzecią minę. Udało się. W pewnej chwili o coś zaczepiłem nogą. Schyliłem się. Drut. Dokąd on prowadzi? Jeszcze sekunda. Myśl przez głowę: to już koniec. Leciutki wybuch. Odetchnąłem. Rozerwał się tylko zapalnik, okopcił minę.
To tylko fragment zapisu opowieści Gellesa o rozminowywaniu polskiej ziemi. A pól, które rozminował, było kilkaset. W ilości rozbrojonych min Kazimierz Gelles zajmował 10. miejsce. Najwięcej min rozbroili w 1945 roku Eugeniusz Skwieczyński (23 380 min) i Edward Majek (22 499). Nikt nie spisał ich życiorysów. Przeminęli w kompletnym zapomnieniu.
Trzecie miejsce w tym swoistym rankingu saperskim zajął w 1945 roku Feliks Drochomirecki - rozbroił ponad 22 tysiące min. Alojzy Sroga odnalazł go w 1976 roku w Dębnie w województwie szczecińskim i zdążył spisać jego opowieść. Drochomirecki, podobnie jak jego koledzy berlingowcy, dostał tam skrawek ziemi. Nie zrobił żadnej kariery, ciężko pracował jako robotnik rolny. Niewielu nawet w jego otoczeniu wiedziało, iż był rekordzistą w likwidowaniu min i usunął niewypały z wielu ulicy odbudowywanej Warszawy. Drochomirecki pochodził z Kresów, z Przerośli - wsi pod Nadwórną, w dawnym województwie stanisławowskim, gdzie był sąsiadem rodziny prof. Józefy Brągiel z Uniwersytetu Opolskiego - wychowawczyni kilku pokoleń polskich pedagogów.
W 1945 roku Drochomirecki miał 22 lata, a za sobą już wielką traumę wojenną: śmierć ojca rolnika, zamordowanie przez banderowców matki i jedynej siostry. Ucieczka do armii Berlinga ocaliła mu życie, ale - jak wspominał - nerwy były poszarpane, roztrzęsione. Nie było dla kogo żyć. Człowiek nie dbał o życie, nie szanował go. Może dlatego śmielej szedł na miny - lekceważył niebezpieczeństwo. Wyglądało to na brawurę. Dopiero z czasem zacząłem się bać, że za którymś razem wylecę w powietrze i nie będzie co po mnie zbierać.
Historia pochodzącego spod Nadwórnej sapera Drochomireckiego jest podobnie fascynująca jak jego kolegi ze Śniatyna.
O zasługach Kazimierza Gellesa w rozminowywaniu kraju przypomniano sobie w 1976 roku, kiedy to generał Czesław Piotrowski wystarał się dla kilku swoich dawnych podkomendnych o Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia Polski oraz medale „Chwała Saperom”, na rewersie których był napis: „Chwała Saperom, którzy trudem swym i krwią pierwsi rozpoczęli dzieło odbudowy wyzwolonej ojczyzny”. Czasem byłych saperów dosięgła kula od Żołnierzy Wyklętych, bo rządziło wówczas okrutne prawo wojny domowej.
Po demobilizacji Kazimierz Gelles osiadł w Bystrzycy pod Oławą. Prowadził tam warsztat kowalski - najpierw przy Gminnym Ośrodku Maszynowym, a później prywatnie. Jego kuźnia cieszyła się dużą popularnością w okolicy. Był pracoholikiem: całe dnie spędzał przy miechu i kowadle. Odwiedzało go tam wielu znajomych, gdyż był wyjątkowo towarzyskim i pogodnym rozmówcą. Jego pracoholizm wszedł do legendy. Nie umiał odpoczywać i obce mu było pojęcie wolnych dni od pracy. Ciężko znosił, gdy nie mógł pracować w kuźni w niedzielę, a już gehenną były dla niego święta, które trwały kilka dni, uniemożliwiając mu codzienną pracę.
Ożenił się ze śniatynianką Rozalią Laszkiewicz, która urodziła się w Chicago, gdy jej rodzice przez pewien czas byli tam na emigracji zarobkowej. Miał z nią trzech synów, pracowników zakładów w Jelczu. Jeden z nich odbył służbę żołnierską jako saper.