Są razem od 65 lat! To były niezwykłe lata
Pobrali się po 5 latach narzeczeństwa 7 czerwca 1952 r. Do kościoła wybrali się potajemnie, bo musieli ukryć, że biorą ślub kościelny
Stefan Walec urodził się w 1926 roku w miejscowości Gnojnice w powiecie jaworowskim. Jego ojciec był szewcem. Stefan miał 13 lat, kiedy wybuchła II wojna światowa. Utkwiło mu w pamięci pewne wydarzenie z 1939.
- Niemiecki czołg przyjechał na patrol - opowiada. - Jeden z napotkanych mężczyzn powiedział im, że na wieży kościoła w Krakowcu jest polski żołnierz z karabinem maszynowym. Wtedy Niemcy ostrzelali kościół, który zaczął się palić. Nagle z nieznanej strony nadleciał pocisk. Człowiek, który powiedział Niemcom o kościele, zginął na miejscu, a pozostali z grupy zostali ranni. Zleciało się wtedy wielu ludzi. Ja też to widziałem na własne oczy, chociaż nas, dzieci, odganiano.
Ciężka artyleria
Podczas okupacji pan Stefan miał trafić na roboty do Niemiec, jednak dzięki wstawiennictwu ojca udało mu się załatwić pracę na miejscu.
- Jak przyszło to nieszczęsne wyzwolenie ze wschodu, akurat ukończyłem 18. rok życia, więc wcielili mnie do 2 Armii Wojska Polskiego. Przydzielono mnie do artylerii ciężkiej. Przez pół roku nas szkolili i nie puszczali na front. Tam nauczyłem się posługiwać radiostacją i zostałem radiotelegrafistą - opowiada.
Wojenne przeżycia pana Stefana mogłyby posłużyć jako materiał na książkę. Brał on udział w bitwie o Wał Pomorski, a później w walkach nad Nysą.
- Wpadliśmy w okrążenie pod miastem Bautzen i byliśmy tam prawie dwa tygodnie - wspomina. - Potem odbiły nas wojska pancerne. Kiedy Niemcy nas okrążali, przekopali kanał z Nysy i wpuszczali wodę, żeby utrudnić nam ruch. Brzeg się oberwał, wpadliśmy do wody. Cofaliśmy się, uciekaliśmy 10 km. Radiostacja, którą niosłem na plecach, ważyła 22 kg, do tego na szyi wisiała pepesza. Potem dostałem zapalenia płuc i trafiłem do szpitala.
Podczas działań w dzielnicy Szczecina - Dąbiu jego punkt obserwacyjny odwiedził nawet słynny radziecki marszałek Giergij Żukow.
Kiedy w lipcu 1945 Stefan Walec wrócił do rodzinnej wsi, znajdowała się ona już poza granicą Polski Ludowej.
Jak nie do Polski, to na Sybir
Pani Bronisława, z domu Białowąs, urodziła się 27 lutego 1929 w Krakowcu, który graniczy z Korczową.
- Przy naszej ulicy mieszkała połowa Ukraińców, a połowa Polaków - opowiada. - Z jednymi rozmawiało się po polsku, z drugimi po ukraińsku. Dzieciństwo było wesołe.
Gdy nastała wojna, miała 10 lat. - We wrześniu polscy żołnierze zaminowali most na rzece Szkło, który znajdował się w pobliżu naszego domu. Nam kazali się ewakuować, a most wysadzili. Połowa dachu została zniszczona. Ogarnęła nas rozpacz. Dom naprawiono, ale nie był już taki sam jak wcześniej. Wysadzenie mostu na niewiele się zdało, bo Niemcy po wkroczeniu szybko wybudowali dwa prowizoryczne mosty - mówi.
Wkrótce Krakowiec trafił pod okupację radziecką, a od 1941 r. pod niemiecką. Po wojnie znalazł się w ZSRR. Wkrótce rozpoczęły się repatriacje ludności polskiej.
- Mój ojciec chciał wyjechać do Polski, bo pojechała cała jego rodzina, ale matka nie chciała. Jednak na wszelki wypadek wyrobili sobie dokumenty na wyjazd. Naczelnik milicji, Rosjanin, powiedział: „Jeżeli nie pojedziecie do Polski, to pojedziecie na Sybir”. Jednak mama twardo się upierała, że nie pojedzie. Poszła do tego naczelnika do domu, kiedy była tylko jego żona. Wzięła jaja, masło i co tam mogła. Potem ta żona przekonała naczelnika, a on wydał zgodę, żebyśmy mogli zostać - wspomina Kresowianka.
Po wojnie pani Bronisława ukończyła liceum i rozpoczęła pracę w miejscowym banku.
Potajemny ślub w katedrze
Bronisława i Stefan poznali się dzięki znajomym.
- Kolega męża chodził do mojej siostry. Pewnego razu przyszli obaj i kolega przedstawił go: „To jest inżynier od kopalni szpagatów” - śmieje się pani Bronisława. - A ja go przedstawiłem, że jest inżynierem od kopalni bryndzy - dodaje wesoło pan Stefan. Po 5 latach narzeczeństwa pobrali się.
- Oboje pracowaliśmy w banku i musieliśmy ukrywać przed kierownikiem, że bierzemy ślub kościelny. Pojechaliśmy ze świadkami do katedry do Lwowa. Podróżowaliśmy różnymi sposobami - i furmanką, i pociągiem - wspomina pani Bronisława.
Ślub odbył się 7 czerwca 1952 r.
- Wracaliśmy ruskim gazikiem, którego udało się zatrzymać. Jechaliśmy w nocy. Widzieliśmy z daleka wioski, które zostały podpalone przez banderowców, więc jechaliśmy ze strachem - opisuje pan Stefan.
W okolicy Krakowca dochodziło do mordów, ale ich skala była mniejsza niż na Wołyniu.
- Za okupacji niemieckiej do Gnojnic przyjechała furmanka Ukraińców przebranych w niemieckie mundury. Zabrali 12 mężczyzn, w tym mojego stryja i zabili ich - wspomina Stefan Walec.
- Jednak jeżeli chodzi o naszych sąsiadów w Krakowcu, to byli bardzo dobrymi ludźmi. Kiedy ich wspominam, to żałuję, że już nie żyją. Została tylko córka jednego z sąsiadów - mówi pani Bronisława.
I opowiada o sytuacji w banku, w którym pracowali.
- Razem ze mną pracowała koleżanka Polka. Jak przychodziła do pracy, to mówiła do mnie „dzień dobry”, do koleżanek Ukrainek „dobry deń”, a do kierownika Rosjanina „zdrastwujtje”. Kierownik pytał: „Jak ty się nie mylisz?” - uśmiecha się pani Bronisława.
Kiedy Walcowie mieszkali w Krakowcu, urodziła im się córka Wiesława. Aby ją ochrzcić, musieli jechać do kościoła do Mościsk. Ta wyprawa też była wyzwaniem. Pan Stefan dogadał się z Rosjanami, którzy budowali koszary i jeździli po cegły do Sądowej Wiszni. Robotnicy zgodzili się na podwiezienie, za co dostali w prezencie flaszkę wódki.
- Chrzestna przyjechała z nami, ale brakowało nam ojca chrzestnego. Został nim kościelny, który zamiatał kościół. Do dziś nie wiemy, jak się nazywał - wspomina pani Bronisława.
Trzy lata później urodził się syn Edward, który też został ochrzczony w tym samym kościele. - Wtedy już wynajęliśmy furmankę, wzięliśmy chrzestnych i zajechaliśmy do Mościsk - mówi Kresowianka.
Gdy Walcowie mieszkali już w Polsce, potrzebne były metryki chrztu dzieci, aby mogły one przystąpić do Pierwszej Komunii.
- Nie wiedzieliśmy nawet, jak nazywali się księża, którzy chrzcili nasze dzieci. Napisałam więc list, podałam daty chrztu, a jako adres napisałam po rosyjsku: „miasto Mościska, polski ksiądz polskiego kościoła.” Okazało się, że ksiądz dostał ten list i wysłał nam metryczki! - wspomina pani Bronisława.
Wyjazd do Polski
W drugiej połowie lat 50. nastąpiła druga repatriacja Polaków z Kresów Wschodnich.
- Wtedy zdecydowaliśmy się wyjechać głównie ze względu na dzieci, aby mogły uczyć się języka polskiego i religii - mówi Bronisława Walec. - Mój ojciec zmarł wcześniej w Krakowcu. Matka miała przygotowane dokumenty i mogła wyjechać w każdej chwili, ale zdecydowała się pozostać. Razem z nami w 1959 r. wyjechała moja siostra, która teraz mieszka w Pile.
- Moi rodzice wyjechali wcześniej, w 1958 - opowiada Stefan Walec. - Trafili do Kalnikowa do PGR-u, ale wkrótce poumierali. Razem z nimi wyjechał mój brat, młodszy ode mnie o 12 lat. Dzięki temu udało mu się uniknąć służby w Armii Radzieckiej.
Po przyjeździe do Polski Walcowie trafili do Pikulic, gdzie był punkt zborny. Następnie mieszkali przez 2 tygodnie w Świętem, a potem przeprowadzili się do Radymna. Było im ciężko, wiele razy musieli się przeprowadzać. W 1974 r. zamieszkali w domu, w którym mieszkają obecnie.
- Przeszliśmy bardzo dużo, ale trzymała nas wiara i zgoda. Mamy czwórkę dzieci - trzy córki i syna. Doczekaliśmy się 10 przecudownych wnuków i 11 prawnuków. Teraz jest nam bardzo dobrze. Mąż ma 91 lata, ja 88. Na naszej ulicy już jesteśmy najstarsi - zaznacza pani Bronisława.
I na koniec zwraca się do mnie i do fotoreportera: - Wiecie co, panowie? Oby wam się tak szczęściło i obyście żyli tyle, co my.