Ryszard Zembaczyński: "W czasie powodzi 1997 Opolanie byli solidarni"
Ryszard Zembaczyński, w latach 2002–2014 prezydent Opola. W czasie powodzi 1997 roku wojewoda opolski.
13 lipca 22 lata temu – podczas wielkiej powodzi – niemal cały region był już pod wodą…
W ciągu zaledwie dwóch dób obszar województwa został zdewastowany przez wody powodziowe. Właściwie nie wiadomo, co było groźniejsze. Czy wody górskie, które wylały się w Głuchołazach i były przyczyną nieszczęścia, czy wody nizinne, które z inną prędkością, ale równie nieubłaganie wkroczyły w nowe koryto Odry i „uciekły” ze swojej zasadniczej przestrzeni.
Z perspektywy lat, które upłynęły, sądzi pan, że można było ten żywioł zatrzymać?
To był żywioł z gatunku nieubłaganych. Ilość płynącej wody była dużo większa niż maksymalna przepustowość rzek i zbiorników. A skoro tak, musiała się wylać. Opracowując prognozę zatopień dla Kędzierzyna czy dla Opola, każdy musiał stanąć przed pytaniem: Gdzie to się wyleje? Prawa fizyki są niezmienne. Wyleje się zawsze tam, gdzie jest niżej. Nawet gdybyśmy wiedzieli o powodzi tydzień wcześniej, zrobić wiele więcej nie było można. Chyba że w sferze komunikacji z ludźmi. Bo część osób nie wierzyła w informacje, które do nich docierały. Dramatyczne akcje strażaków ratujących mieszkańców były pełne grozy. Także dlatego, że dopóki wody było po kolana, ludzie nie pozwalali się ratować. Wsiadali do helikoptera czy łodzi dopiero wtedy, gdy woda sięgała im po pas lub wyżej. Moje dzieci, Ania i Witek, cały czas uczestniczyły w akcji. Miałem relacje z pierwszej ręki. Nie mam wątpliwości, że to były dramatyczne doświadczenia. Nasz region spotkało coś katastrofalnego. My staraliśmy się umniejszyć straty i cierpienia.
Spotykał się pan z zarzutami, pretensjami Opolan, krzykiem: To ty jesteś winien?
Ludzie byli zdruzgotani tym, co zobaczyli, i tym, co przeżyli. Bo jak można patrzeć spokojnie na dom tonący w błocie, na piwnice pełne szlamu, na zniszczone wszystkie sprzęty i wypływające przez okna książki? Szukali wyjaśnienia, a czasem i winnych tego, co się stało. Pamiętam takie spotkanie w Opolu na Dambonia, podczas którego o mało nie doszło do pobicia. Rozumiałem wtedy i rozumiem dzisiaj te emocje.
Nie miał pan żalu, że pracował w dzień i w nocy, żeby ratować, co się da, a potem o mało nie dostał po twarzy?
Nie zawsze się pamięta, że pracowaliśmy nie tylko w czasie powodzi, ale i po niej. Trzy miesiące trwało zorganizowane sprzątanie z użyciem sprzętu i zaplecza logistycznego. A potem dziesięć lat zajęła odbudowa lub budowa systemu przeciwpowodziowego. W Opolu zbudowano nowy Kanał Ulgi. Na odcinku tego kanału miasto jest chronione na mur-beton przed falą powodziową. Natomiast powyżej i poniżej groziłoby nam to samo, co w czasie poprzedniej powodzi. Wały, mosty zostały odbudowane lub wyremontowane. Ale to tyle.
Sugeruje pan, że nie jesteśmy dużo bezpieczniejsi niż dwie dekady temu?
Jest mało prawdopodobne, by opady o takim natężeniu, jakie miały wówczas miejsce w Czechach, wystąpiły jednocześnie ze słabym opróżnieniem zbiorników retencyjnych. Coś pewnie zadziała. Dobra wiadomość jest taka, że wkrótce - po 24 latach - zostanie zakończona budowa zbiornika Racibórz. Wygląda na to, że w przyszłym roku zostanie on oddany do użytku. To sytuację między Raciborzem a Wrocławiem zmienia biegunowo. Ale jest to fatalna inwestycja. Interweniowaliśmy w tej sprawie tyle razy. Jej zakończenie nie jest żadnym sukcesem. Jest koniecznością.
Łaska od Boga, że przez tyle lat zbiornik nie był potrzebny…
To jest niewiarygodny dar od losu. Częstotliwość występowania powodzi jest taka, że cykle między kolejnymi wylaniami są generalnie coraz krótsze. Statystycznie właściwie powinniśmy byli potężnych powodzi doświadczyć. Miała miejsce jedna - w 2010 roku - i na szczęście nie tej miary co w 1997.
Zdania Opolan na temat ludzkich postaw podczas powodzi są dziś podzielone. Jedni eksponują heroiczną postawę tych, co ratowali. Inni chętniej mówią o zażywających relaksu w piwnych ogródkach i udających, że nic się nie stało.
Bezsprzecznie więcej było solidarności i bohaterstwa. Jeśli ktoś tym złomem, bo tak nazywam ówczesne helikoptery, latał i podnosił z nieszczęścia poszkodowanych, był bohaterem. Wydaliśmy wtedy specjalną odznakę „Powódź 1997”. Otrzymało ją, właśnie za bohaterstwo, siedemset osób - zarówno strażaków, jak i cywilów.
Ogląda pan czasem zdjęcia z powodzi?
Wczoraj przeglądałem w internecie. One nie oddają tragizmu powodzi. To są obrazy namiastkowe. Żadne zdjęcie nie pokaże, jak rozpływa się w wodzie gospodarstwo rolne. Żadne nie powie, co czuli ludzie, którym woda sięgała aż po dachy ich domów. Tak było choćby w gminach Lubrza czy Popielów. To było jak plaga egipska. Nie do opisania i nie do pokazania. Ale adekwatnie do rozmiaru nieszczęścia, rosła solidarność i pomoc.
- Dopóki wody było po kolana, ludzie nie pozwalali się ratować. Wsiadali do helikoptera czy łodzi dopiero wtedy, gdy woda sięgała im po pas
- Nawet gdybyśmy wiedzieli o powodzi tydzień wcześniej, zrobić wiele więcej nie było można. Chyba że w sferze komunikacji z ludźmi
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień