Rosja prowadzi na razie wojnę informacyjną, ale może przerodzić się w konflikt zbrojny [rozmowa]
Rozmowa „Gazety Pomorskiej“ z dr. Maciejem Milczanowskim, dyrektorem Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym WSIiZ w Rzeszowie.
- Władze Niemiec zaapelowały do obywateli, by gromadzili zapasy żywności na wypadek ataków terrorystycznych. Nas, Polaków, bardziej niepokoją napięcia na Ukrainie. Też powinniśmy się w taki sposób zabezpieczać?
- Ja wyznaję starożytną zasadę „Chcesz pokoju, szykuj się do wojny”. Dziś, widząc zagrożenia terrorystyczne w Europie Zachodniej, oddziaływania przez Rosję wojną hybrydową, widząc, że kryzys migracyjny nie był przypadkowy, ale Turcja i Rosja odgrywały w nim istotną rolę, dochodzimy do wniosku, że narzędzia do destabilizacji Europy są skuteczne i prawie niemożliwe do przeciwdziałania. Musimy więc postrzegać Polskę jako część organizmu NATO-wskiego i unijnego. Mamy centralne położenie i nie jest wykluczone, że możemy stać się celem ataku. Oczywiście nie należy straszyć ludzi, ale ukazywać zagrożenia wynikające ze zmieniającej się sytuacji geopolitycznej. Gromadzenie racji żywnościowych spowodowałoby raczej panikę, dlatego myślę, że warto byłoby się skupić raczej na poprawie obronności państwa poprzez obronę cywilną i organizacje paramilitarne. Poziom mobilizacji organizacji społecznych do obrony jest dziś kiepski. W Szwajcarii i USA z powodzeniem działają policje obywatelskie. U nas w ogóle ich nie ma.
- Wracając do Ukrainy. W co gra dziś Rosja?
- Działania rosyjskie z jednej strony mają charakter teatralny, bo są elementem wojny informacyjnej, propagandowej. Tyle że nie wiadomo, jak daleko i w jakim kierunku mogą pójść. Do jakiegoś momentu te działania to walka o strefę wpływów, ale mimo to trzeba im konsekwentnie przeciwdziałać. Zwłaszcza że przekroczenie terytorium obcego państwa nie mieści się w kategoriach dzisiejszej polityki międzynarodowej. Czy Rosja pójdzie w kierunku konfliktu zbrojnego? Po anektowaniu Krymu na Zachodzie pojawiły się dwie narracje. Jedna mówiła o tym, że Krym to rosyjska strefa wpływów, poza którą Putin nie wyjdzie, a druga, że Ukraina i Gruzja były testami, które pokazały, że może dużo, więc w każdej chwili pójdzie dalej.
- A którą Pan uważa za bardziej prawdopodobną?
- Niestety tę drugą. Myślę, że Putin, tak jak ruszył do Syrii i próbował odtwarzać swoje bazy w Wenezueli i Wietnamie, czyli odtworzyć mocarstwową, globalną pozycję Rosji, nadal będzie próbował to robić. W tym rozumieniu widzę zagrożenia również dla Polski. Czy one są realne, czy nie, nie należy ich całkiem wykluczać. A na pewno nie mogą tego robić kraje bałkańskie. Czy dojdzie do konfliktu militarnego? Na zdrowy rozsądek nie powinno, ale Rosja nie zawsze się nim posługuje. Jest tam wielu generałów, którzy prą do wojny, ale jest też biznes, który będzie się przed nim bronić. Kreml nie jest niezależny.
- To w którą stronę pójdzie?
- Kreml posługuje się nieco innymi narzędziami, a społeczeństwo rosyjskie jest inne niż zachodnie. Ono jest bardzo mocno zróżnicowane, a poza Moskwą, w części azjatyckiej, są kręgi żyjące w skrajnej nędzy, ale bardzo mocno zmobilizowane do poświęceń, jak mówi sam Putin. Zachód tego nie ocenia należycie, bo patrzy na Rosję przez pryzmat Rosji i głównych miast. Gdyby wybory w USA wygrał Trump, we Francji Marie Le Pen, a w Niemczech upadłby rząd Merkel, Putin dostałby zielone światło do działania, bo miałby pewność, że NATO nie ruszyłoby do działania. Oby taki niekorzystny układ sił nigdy nie nastał.
Rozmawiała Anna Janik