Romuald Grząślewicz: Nie robię planów wieloletnich, żeby nie rozśmieszać Pana Boga
Mówimy Romuald Grząślewicz, myślimy Scena na Piętrze. Nawet z okazji swego benefisu związanego z 75. urodzinami szef Fundacji Sceny na Piętrze Tespis mówi głównie o niej. Posypały się więc wspomnienia i anegdoty
Zanim pojawiła się wielka Scena na Piętrze, zaczynał Pan w studenckim Teatrze Nurt...
Wszystko zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej, bo rodzice wcześnie zaczęli ze mną chodzić do teatru. To była dla mnie magiczna przestrzeń, w której dostrzegałem wiele pięknych rzeczy. Natomiast Nurt to była późniejsza historia. Równolegle z Nurtem istniał kabaret meloliteracki Krzesło, z którym z jednym z programów zdobyliśmy nagrodę na festiwalu w Opolu. Przez krótki okres miałem kontakt z Bogdanem Głuszczakiem i Pantomimą Głuchych. Była to piękna szkoła świadomości ciała i gestu. W Estradzie Poznańskiej działał objazdowy Teatr Rozmaitości, w którym uczestniczyłem w kilku realizacjach m.in. w widowisku „Pan Bogusławski” na 200. rocznicę powstania sceny narodowej. Potem były realizacje własne małych form teatralnych i literackich, m.in. z Piotrem Sowińskim pod skrzydłami Poznańskiego Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego. A jeśli chodzi o Teatr Nurt to był on w moim życiu był bardzo długo i do dziś utrzymuję kontakty z ludźmi z tamtego kręgu.
Opowiadał mi Pan kiedyś o Teatrze Kuźnica. Co to było?
W Poznaniu przy dzisiejszej ulicy Działyńskich. Wielkopolskie Towarzystwo Miłośników Sceny z Łucjanem Rabskim, aktorem i reżyserem, utworzyło teatr eksperymentalny, w którym byli zarówno aktorzy zawodowi, jak i ci, którzy byli przygotowywani do szkoły teatralnej albo do egzaminów eksternistycznych. Była to fantastyczna mieszanka ludzi doświadczonych o wielkiej karcie teatralnej z przeszłości, jak i ogromna grupa młodzieży, tacy chłopcy jak Piotr Wypart, Zdzisław Wardejn, Andrzej Antkowiak i wielu innych. A także wiele dziewczyn. Byli też trochę starsi jak Tadeusz Malak. Oczywiście będąc licealistą, przeżywałem to wszystko podczas szkolnych wakacji. Nie było dla mnie problemem, aby dźwignąć dekoracje, a potem zakładać kostium historyczny w „Konradzie Wallenrodzie” czy w „Krzyżakach”.
Jak to się stało, że 25 lat temu został Pan szefem Sceny na Piętrze Estrady Poznańskiej?
Współpracowałem z Estradą dość długo. Nawet przez pół roku byłem na etacie w Teatrze Rozmaitości Estrady. Z etatu zrezygnowałem, bo był kiepski, a graliśmy 25 do 35 przedstawień w trzy tygodnie. Więc nawet przy niskiej stawce to były jakieś pieniądze. Potem zagrałem w sztuce Magdy Strumian „Jak krakowianki z czarta zakpiły” w reżyserii Henryka
Olszewskiego i w „Pierwszym wodewilu poznańskim” Janusza Przybysza, Lecha Konopińskiego i Włodzimierza Ścisłowskiego z muzyką Mateusza Święcickiego i Filipa Nowaka, również w reżyserii Henryka Olszewskiego i choreografii Henryka Konwińskiego. Potem były różne inne realizacje nie tylko z Estradą Poznańską. W marcu 1991 przyszła od ówczesnego dyrektora Estrady Zbigniewa Łankiewicza propozycja uruchomienia nieczynnej wtedy Sceny na Piętrze. Po telefonie do Zdzisława Wardejna, z którym znałem się jeszcze z czasów poznańskiego Eksperymentalnego Teatru Kuźnica, pojechałem do Warszawy. Pracował on wtedy z Romanem Wilhelmim nad monodramem „Sammy”. Zaproponowali mi, że mogą zrobić premierę w Poznaniu, co mnie ucieszyło. Zostałem jeszcze dwa dni w Warszawie i zadzwoniłem do Tadeusza Łomnickiego i zaproponowałem, aby przyjechał z „Ostatnią taśmą Krappa”. Siłą rozpędu dotarłem do Marka Kondrata, który razem z Anną Majcher zrealizowali w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu „Kochanka” Pintera, a Marek Walczewski z Małgorzatą Niemirską przyjechali z „Katarzyną II” . W ten sposób od kwietnia do czerwca zapełniłem sezon.
Potem pojechał Pan do Krakowa...
Tak, do Tadeusza Malaka, którego też znałem z poznańskich czasów. Obejrzałem przedstawienie mieszkającego w USA poznańskiego autora Kazimierza Brauna „Pani Helena”, jakie Anna Polny zrobiła z Jackiem Romanowskim. Marek Walczewski zaproponował, że przyjadą z „Kochanym kłamcą”, a w listopadzie miał znów przyjechać Roman Wilhelmi. Byliśmy umówieni na 18. To dzień moich urodzin, ale 4 listopada zadzwonił Henryk Talar, mówiąc, że Wilhelmi nie przyjedzie. Byłem bardzo zdziwiony, ale okazało się, że nie żyje. Zaniepokoiłem się, co zrobię, bo grudzień już miałem zaklepany. Henryk Talar zaproponował, abym przyjechał do Warszawy, gdzie z Ryszardą Hanin robił „Balladę o Januszku” i w ten sposób uratowałem listopad. W grudniu była premiera jednoaktówek „Dwaj” Marka Grońskiego i „Engagement” Filipa Bajona w reżyserii Romana Załuskiego z Grażyną Barszczewską, Małgorzatą Pritulak, Markiem Kondratem i Zdzisławem Wardejnem.
Wymienia Pan nazwiska wielu gwiazd. Kogo było najtrudniej zaprosić do Poznania?
Najtrudniej było i niestety jego przyjazd nie doszedł do skutku z Aleksandrem Bardinim. Korespondowałem z nim i jego wspaniałe listy mam do dzisiaj. Miał rozpocząć cykl „Ringów”. On wtedy nie mógł przyjechać. Gdy dostałem kosza od Bardiniego, zwróciłem się do Marka Walczewskiego, Jana Englerta i Marka Kondrata. To była pierwsza trójka tego cyklu. Kolejną osobą, która odmówiła udziału w „Ringu” była Beata Tyszkiewicz, ale wymyśliłem cykl „Gwiazdy X Muzy” i przyjechała. Brzmi to jak anegdota, ale tak było. Byłem z nią umówiony w biurze jej fundacji w Warszawie na godzinę 12. Gdy zadzwoniłem do drzwi, usłyszałem: „Możemy regulować zegarki. Poznań przyjechał”. Cykl „Gwiazdy X Muzy” został świetnie przyjęty. Kolejnym gościem był Daniel Olbrychski. Potem Marek Kondrat i na zakończenie Krystyna Janda. Drożyzna tego cyklu nie była w honorariach, które nie były małe, ale w wynajmie filmów, których fragmenty chcieliśmy pokazywać. Bardzo długo czekałem też na Bożenę Dykiel. Pojawiła się dopiero w cyklu „Fart”. Nawet nie zauważyłem, jak ten rok minął i trochę się zasiedziałem, bo ponad 25 lat. Być może łatwiej mi o tym mówić, że ja lubię to, co robię. Zwłaszcza gdy jest dużo problemów na początku, a na końcu widzowie i aktorzy są usatysfakcjonowani. A ja jestem pośród nich. Każde takie zdarzenie przypłacam odrobiną zdrowia, ale napływ adrenaliny powoduje, że dość szybko się resetuję i choć od dłuższego czasu powtarzam, że to już ostatni sezon, nie dotrzymuję słowa.
Opowiedział Pan o sobie, a na pewno pamięta Pan anegdoty związane z gwiazdami.
Po każdym ze spektakli z cyklu „Gwiazdy X Muzy” artyści byli podejmowani przez wojewodę, prezydenta Poznania czy redakcje gazet. Po występie i spotkaniach Daniela Olbrychskiego zawiozłem go na dworzec. Po kilku godzinach dostaję telefon od Krystyny Dębskiej, wtedy jego agentki, a dziś żony z pytaniem, co jest z Danielem. Okazało się, że pociąg do Warszawy miał spóźnienie. Daniel Olbrychski poszedł na fasolkę po bretońsku. Nie usłyszał komunikatu, że pociąg przyjechał. Gdy wyszedł na peron, było pusto. Do Warszawy dojechał taksówką. Była to jego najdroższa fasolka po bretońsku w życiu. Poszło na nią całe honorarium. Musiał być w Warszawie, bo czekała na niego ekipa, by zawieźć go na plan.
A kobiece gwiazdy, jak się zapisały w Pana pamięci?
Z Beatą Tyszkiewicz pojechaliśmy na zaproszenie wojewody Włodzimierza Łęckiego do Urzędu Wojewódzkiego. Aby zaparkować na wolnym miejscu na parkingu na alei Niepodległości, przejechałem przez podwójną ciągłą linię, Natychmiast zjawiła się policja. Gdy policjant zaczął mówić: Panie kierowco... Beata Tyszkiewicz z uśmiechem otworzyła drzwi i powiedziała: „Panie poruczniku, my się spieszymy do pana wojewody”. Policjant zasalutował i poprosił o autograf. Dawniej w Galerii OKO/Ucho Sceny na Piętrze można było palić papierosy. Beata Tyszkiewicz też paliła i kiedy wyjęła papierosa i zapalniczkę, Włodzimierz Łęcki wziął zapalniczkę, przypalił i schował do kieszeni. Podczas spotkania w Urzędzie przekazał tablet z zapalniczką, podziękowaniami i przeprosinami.
Natomiast Grażyna Barszczewska w spektaklu „Mokre widzenie” koniecznie chciała, żeby wyposażyć ją w bieliznę erotyczną. Nie miałem pojęcia, gdzie to kupić. Okazało się, że na Głogowskiej jest taki sklep. Pojechałem tam. Kupiłem stanik, majtki i pasek do pończoch i zapytałem, czy otrzymam rachunek. I tu było zdziwienie pani, która mnie obsługiwała. Wtedy odpowiedziałem: „Ja tego nie kupuję dla siebie, ale dla teatru”. Grażyna podziękowała. Grała w pięknym szlafroku i na premierze wyszła szczelnie opięta. Z jednej kieszeni zwisał jej biustonosz, a z drugiej pasek do pończoch. To było tylko na premierze. Potem z tego zrezygnowała.
37 lat Sceny i 25 lat Pana w Scenie. Co się zmieniło w tym czasie?
Co najmniej dwie rzeczy. Została założona klimatyzacja. Przeprowadziliśmy też rewitalizację sali teatralnej. Wymieniliśmy i podnieśliśmy podłogę, wymieniliśmy fotele i częściowo nagłośnienie i oświetlenie. Podczas II Dni Romana Wilhelmiego padła propozycja, aby Scena przyjęła jego imię.
Dlaczego tak nie jest?
Wydawało mi się, że skoro jest pomnik i skwer to już dość, ale kto wie, może kiedyś to się stanie. A może zostanie po prostu Scena na Pięterku, jak mówił Janek Machulski. Ile w tym prawdy, ile kokieterii, trudno mi oceniać, ale w opinii wielu aktorów Scena to miejsce magiczne. Jest tu niespotykana bliskość widza. Grażyna Barszczewska często powtarzała słowa Edwarda Dziewońskiego, że tutaj trzeba grać dożylnie, ponieważ jest się z widzem na odległość oddechu. Nie wszyscy aktorzy decydują się na monodram, bo nie można się wtedy oprzeć na partnerze, partnerem jest wtedy po prostu widownia.
Ma Pan 75 lat. Co dalej?
Byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że nie myślę co dalej. Już nie robię planów wieloletnich, żeby nie rozśmieszać Pana Boga. Do końca sezonu jest już wszystko zapięte. Bardzo się cieszę, że będzie Andrzej Seweryn z „Ostatnią taśmą Krappa”. 6 czerwca w rocznicę urodzin Romka Wilhelmiego chciałbym zaprosić Macieja Wilewskiego, który grał Osę w „Plebanii” z monodramem „Sammy”. Będzie walentynkowa Urszula Lidwin, a potem Agnieszka Chrzanowska z „Porozumieniem płci”. W listopadzie będzie Gala 25-lecia fundacji Tespis.
Fundacja jest potrzebna, aby Scena mogła normalnie funkcjonować?
Abym miał oddech i za każdym razem nie myślał, co zrobię, jeśli nie pójdą wszystkie bilety. Można robić bilety po 150 czy 170 złotych, ale raz na pół roku. Natomiast jeśli daję 15, 16 propozycji w sezonie, muszę liczyć się z tym, że bilety będą się rozchodziły, ale nie w takiej ilości, w jakiej bym sobie tego życzył. A mnie interesuje tylko pełna sala, bo wtedy się widzowie i aktorzy lepiej czują. Większość moich widzów to emeryci albo budżetówka i kwota powyżej 45 złotych by ich odrzuciła. Dlatego część kosztów trzeba pokryć ze środków fundacji.