- Szybka terapia onkologiczna wymaga „przeorania” - uważa prof. Jacek Jassem. - Dla pacjentów to dobre rozwiązanie - mówi prof. Janusz Kowalewski.
Rok 2015 przyniósł rewolucję w diagnozowaniu i leczeniu nowotworów. Wszystko za sprawą przepisów dotyczących szybkiej terapii onkologicznej, która - w założeniu - miała sprawić, że w Polsce zaczniemy szybciej wykrywać choroby nowotworowe, szybciej je diagnozować i leczyć.
Zaczęło się od apelu onkologów, by NFZ przestał limitować świadczenia związane z diagnostyką i terapiami stosowanymi w onkologii. W praktyce miało to spowodować odczuwalną dla pacjentów redukcję kolejek - na badania i leczenie.
Niedługo po „premierze” pakietu okazało się ma on sporo wad. Jednak ani resort zdrowia, ani NFZ nie spieszyły się z wprowadzeniem niezbędnych korekt. Najistotniejsze - z punktu widzenia pacjenta, ale bezkosztowe (tak nazywa je prof. Janusz Kowalewski, dyrektor bydgoskiego Centrum Onkologii), weszły w życie dopiero od listopada.
Wtedy specjalistom z różnych dziedzin medycyny pozwolono na wystawianie kart diagnostyki i leczenia onkologicznego (tzw. zielona karta) choćby na podstawie obrazu z tomografu komputerowego (dotąd warunkiem było badanie histopatologiczne). Tym samym zdjęto z lekarzy swoisty kaganiec, który sprawiał, że mieli związane ręce w sprawie wystawiania kart uprawniających do szybkiej diagnostyki.
Co jeszcze poprawiono w pakiecie? Między innymi dopisano nowotwory, które wcześniej nie znalazły się w pakiecie, zmieniono przepisy dotyczące składu konsyliów, przyjęto, że „zieloną kartę” lekarz nie musi wystawiać od razu, ma na to trzy dni.
Jesienne poprawki nie wyczerpały puli zmian, które powinny zostać wprowadzone po to, by pakiet stał się sprawnie działającym narzędziem, pomagającym nie tylko pacjentom, ale także lekarzom.
W środowisku onkologów nie brakuje osób, które uważają, że przepisy dotyczącej szybkiej terapii „wymagają przeorania”. Autorem takiej opinii jest prof. Jacek Jassem z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. W rozmowie zamieszczonej na portalu medexpress.pl ocenia m.in. kartę DiLO i działania konsyliów. O „zielonej karcie” mówi , że jest to „bezwartościowy niepotrzebny dokument”, który służy wyłącznie rozliczaniu procedur przez fundusz.
- Z tą krytyczną opinią trzeba się zgodzić - mówi prof. Ko-walewski. - Faktycznie, karta jest dla NFZ doskonałym narzędziem do pilnowania finansów. Jest za bardzo rozbudowana, zbyt wiele w niej detali. Jeśli zaś chodzi o pacjentów, to w naszym szpitalu nie jest ona konieczna. Lekarze i bez tego dokumentu doskonale sobie radzą. Karta z pewnością jest pomocna osobom, u których diagnostyka i terapia prowadzona jest w kilku placówkach.
Profesor Jassem twierdzi, że przepisy nie pozwalają na zmianę decyzji konsylium odnośnie planu leczenia pacjenta, bo grozi to usunięciem chorego z pakietu!
- Lekarz sam nie może dokonać modyfikacji planu leczenia, ale może zrobić to komisja. Tak się dzieje, bo przecież następuje weryfikacja stopnia zaawansowania choroby czy dynamiki rozwoju nowotworu - wyjaśnia szef CO.
Zdaniem gdańskiego onkologa „ewidentnym błędem pakietu było uzależnienie rozpoczęcia diagnostyki od działań podejmowanych przez lekarzy POZ”, którym za nietrafne wydanie „zielonej karty” (po badaniach okazuje się, że pacjent nie ma raka) grożą m.in. przymusowe szkolenia.
W Centrum Zdrowia „Błonie” w Bydgoszczy lekarze rodzinni wystawili ok. 60 kart DiLO. - Większość wydano przy podejrzeniu raka płuca i raka jelita grubego - informuje dr Krystyna Kopa, szefowa poradni.