Rodzice z pękniętym sercem. Lena i Wiktoria zginęły w wypadku
Żeby wybaczyć, potrzebna jest szczera skrucha. Rodzice Leny i Wiktorii, nastolatek zabitych rok temu w Mikołowie na przejściu dla pieszych, nie są gotowi do wyznania, że przebaczyli sprawcy. Żal jest zbyt wielki.
Beata Piotrowska od chwili wypadku niczego nie zmieniła w pokoju 13-letniej Wikusi. Minął już rok i miesiąc. W szafie wiszą kolorowe ciuszki, stoją niebieskie trapery. Kupione w piątek. W poniedziałek Wika zginęła. Tak się cieszyła z tych butów, miała gdzie w nich biegać; do szkoły, na próby chóru, hip-hopu, zajęcia z karate, jazdę na łyżwach, do biblioteki, na akcje charytatywne. Do przyjaciółek.
Tego dnia niebieskich traperów nie założyła.
- Wchodzę do pokoju Wikusi, ale jej szafy nie mogę otwierać - mówi matka. - Ubrania takie puste, nowe buty jakby wołały, mieliśmy biegać i co? Gdzie jest nasza Wika? Zatrzaskuję drzwi i płaczę.
Pokój 14-letniej Leny także stoi bez zmian.
- Ale tam jej nie ma. Codziennie jesteśmy z żoną na cmentarzu, przy grobie córki. Samej jej nie zostawimy. Nasza jedynaczka - mówi Piotr Jelinek, ojciec Leny.
Bez wyjaśnień
Beata rozlicza chwilę po chwili. A gdyby tak nie było obiadu z niedzieli, który można szybko odgrzać? Wika zostałaby w domu dłużej. Tamten samochód już by minął przejście. Popędziłby w swoją stronę, w niepamięć. Wika, Lena z psem Misiem ze schroniska i kolega Michał spokojnie by przeszli na drugą stronę jezdni. Byłby zwykły poniedziałek. Trochę tylko zimny.
- Nawet sekunda by wystarczyła, żeby się uratowali - stwierdza Piotr. - Żeby nam dzieci nie zabił.
Córka nie żyje. Takich słów się nie rozumie, ale zostają w środku jak nóż. To zdanie rośnie, jest coraz wyraźniejsze, aż wybucha. Ale to nie koniec życia rodziców
Audi musiało jechać z dużą prędkością. Na miejscu zginęła Wiktoria i pies. Wyrzucone w górę ciało Wiki złamało znak drogowy. Lena zmarła w karetce pogotowia. Michał przeżył, ale został ciężko ranny, miał zgruchotane kości nóg, będzie utykał. Przejście dla pieszych w Mikołowie na drodze krajowej nr 44, przy skrzyżowaniu z ulicą Staropodleską, nie miało sygnalizacji. Wokół bloki, ale chodników brak, kierowcy muszą uważać. Dzisiaj trzeba tu zwolnić do 50 km/h. Prokuratura ustaliła, że 20 listopada 2017 r. trzy osoby nie wtargnęły nagle na zebrę, przeciwnie, już dochodziły na drugą stronę, gdy wpadł na nie samochód.
Kierowca wiózł pięcioletnią córkę. Było około godziny 18, zmrok, on trzeźwy. Zeznał, że wyskoczył na zakupy, w drodze na Tychy nikogo przed sobą nie widział. Nagle uderzenie, przednia szyba rozbita. Córka powiedziała „piesek”. Myślał, że przejechał psa, wyszedł z auta. Leżał pies i trzy ciała rozrzucone od siebie daleko. Nie wiedział, co robić.
- Nie mogę go zrozumieć - dziwi się Piotr. - Nie zajął się rannymi, nie reanimował nikogo. Odmówił wyjaśnień, nie wyraził żalu. Obrażony. Stał, wydzwaniał do adwokata. Nie zachował się jak mężczyzna, ojciec. Było pięć rozpraw, jesteśmy na wszystkich, ale on pojawił się tylko na jednej. Wtedy płakał, ale nad sobą.
Rodzice Leny i Wiki nie wiedzą za wiele o kierowcy. 31 lat, nie pracuje, na utrzymaniu żony policjantki. Niezarejestrowany jako bezrobotny. Duże chłopisko. Na rozprawie zawiadomił, że z powodu wypadku stara się o rentę. Za silne przeżycia jak dla niego.
Telefon milczy
Mama Wiktorii jest sama, pracuje w dwóch miejscach. Musi, w domu jest jeszcze nastoletni syn.
- Chodzę na terapię psychologiczną, na grupy wsparcia, żeby umieć rano wstać, jakoś żyć - mówi Beata. - Po wypadku byłam jak ze szkła. Z synem nadal nie mówimy o tym, co się stało. Jedno boi się o drugie, nie wie, jakich słów użyć. Cały dom jest pełen Wikusi, ale to jest niewypowiedziane.
Wika była przylepką. Z ma-mą czytanie książek, gadanie, przytulanie. SMS-y. Tego dnia Beata pojechała ze swoim ojcem do szpitala na badania, aż do Orzesza. Wika wróciła z uroczystości szkolnych, była w poczcie sztandarowym. Ale obiad miała gotowy. Zapytała mamę, czy może spotkać się z Leną. Potem, czy może odprowadzić Lenę na korepetycje. Ze znajomym Michałem, który będzie ich ochroną.
Mogła powiedzieć, żeby Michał sam odprowadził Lenę. - Ale tak się lubiły, że się zgodziłam. Chyba nie mogły się nagadać. Nie miałam przeczuć. Dopiero potem - urywa Beata.
Czas mijał, Wika nie wracała. Nie odbierała telefonu. Telefon Leny od razu przełączał się na pocztę głosową. Beata zadzwoniła do Kingi, drugiej przyjaciółki córki z pytaniem, czy coś wie o dziewczynach. Nie wiedziała, też nie mogła się dodzwonić. Ale znała telefon do Ewy, mamy Leny. Czas wpadł w wirówkę, coś się działo, coś wokół gęstniało.
- Ubierz się cieplutko i przyjdź - usłyszała w telefonie głos nie Kingi, ale jej matki. Nie zastanawiała się, co to znaczy. Pewnie żart, dziewczyny coś wymyśliły, trzeba iść po Wikę. Ubrała się, poszła.
Kinga i jej mama bardzo płakały. Objęły ją. Czy Wika miała dokumenty przy sobie? Tak. Bo był wypadek, nazwisko i imię Wiktorii. Pewności, co się wydarzyło nie ma, na przejściu dla pieszych, droga zablokowana. Wikusię już zawieziono do szpitala.
- To ja chcę szybko do domu, szlafroczek, piżamkę jej zawiozę, spakuję, co się da i polecę do szpitala - opowiada Beata. - Śpieszę się, do domu przyjeżdża nagle pogotowie. Dostaję dwa zastrzyki. Jacyś ludzie biegają po domu, siostra jest, coś się dzieje, a ja jakbym oglądała przedstawienie, tylko nie wiem, o czym.
Dopiero na drugi dzień rankiem przyjechała psycholog z policji.
- Córka nie żyje - powiedziała, bo ktoś musiał się na to zdobyć. - Umarła już wczoraj, nie dotarła do szpitala.
Beata jest wtedy pod wpływem silnych leków. Pamięta: - Takich słów się nie rozumie, ale zostają w środku jak nóż. To zdanie rosło we mnie, było coraz wyraźniejsze, aż wybuchło. Wszystko puściło. Krzyk, płacz, wycie.
Byli przy niej najbliżsi, siostra, koleżanki. Czuła, że serce nie wytrzymuje, ale dobroć innych trochę koi ból, chociaż nie tęsknotę za dzieckiem. Z tym jest się samemu.
Bardzo zbliżyła się wtedy do rodziców Lenki, Ewy i Piotra. Doczekali pogrzebu, nie wie jak. Nikt ich tak nie rozumiał jak oni siebie.
Pytania bez odpowiedzi
- Lenusia, córeczka tatusia - mówi Piotr, 50-latek. - Kupiłem jej skuter, miała go ledwie kilka dni. Jeździła tylko po podwórku, nie bała się. Miała przyjaciół. Cieszyła się z życia, myślała, że jest ciekawe, dobre, tyle ją czeka. Tak jej mówiłem. I nagle ktoś mi dziecko zabija.
To jakby zgasł cały wszechświat; Lena już nie powie, że ich kocha. Nie zobaczą jej sukcesów, nie doczekają się wnuków, nie dowiedzą się, jaki zawód by wybrała. Nie poznają dalszego ciągu. Ale przede wszystkim ona go nie przeżyje. Nie mają na co czekać.
Piotr czuje gniew: - I dlatego nie chcę mówić o wybaczaniu. Zresztą sprawca mi tego nie ułatwia. Nie wyjaśnia jak człowiek, dlaczego nie zahamował przed przejściem. Dlaczego nie pomagał rannym, nie okazał współczucia nam, rodzicom i naszym dzieciom. Przeprasza, bo mu adwokat kazał. Tłumaczył, że przedtem adwokat kazał mu nie przepraszać.
Piotr uważa, że z powodu śmierci Lenusi żaden kierowca nie zdejmie nogi z gazu, nawet na tamtym przejściu. Będą nowe dramaty, nowe sensacje i kolejne ofiary. Dlaczego ich jedynaczka? Nie ma odpowiedzi.
- Jeśli coś ma przywrócić porządek, to sprawiedliwa kara za winę - mówi Piotr. - Ale sprawca nadal będzie miał córkę. Ja nie.
Beata też szuka odpowiedzi, dlaczego Wikusia? Aż córka przyśniła się jej jako Calineczka. Zrozumiała, że to coś znaczy, ale nie wie co, nie pamięta tej bajki. Tyle tylko, że to o małej dziewczynce, którą porwała ropucha. Co było dalej? Co córeczka chciała jej powiedzieć?
Ma w domu książkę z tą bajką, próbuje czytać. Nie może, od razu płacze, kartki są mokre. To o bardzo malutkiej dziewczynce, która jednak sprawiła, że szczęście jej mamy było wielkie. Ale Calineczkę ukradła ropucha, potem kret, który chciał ją na zawsze zatrzymać pod ziemią.
Calineczka trafia jednak do pięknego świata, gdzie spotyka duszka kwiatów. Dostaje od niego skrzydełka, jest wolna i szczęśliwa.
Może przyjdzie czas, że Beata znajdzie siły, żeby doczytać bajkę Andersena do końca. To mądra opowieść.