- Roberta poznałem jako nastolatek. To dla mnie taki starszy brat. Zawsze chętnie udziela mi rad. Nawet koszulkę Borussii mi sprezentował. I Bayernu też! - powiedział piłkarz Karol Linetty.
Słyszałem o panu już nie raz, że jest za spokojny na piłkarza. Że zbyt często używa słów: proszę, dziękuję, przepraszam…
Bo tak wychowali mnie rodzice. Zwracali dużą uwagę, abym do ludzi odnosił się z szacunkiem. Bo dobro często wraca. Natomiast na boisku czasami nerwy mi puszczają. Zaklnę jak szewc, a później mi wstyd.
W szkole był pan pewnie kujonem.
Aż tak to nie, ale oceny były dobre. Nigdy nie miałem gorszej średniej niż 4.0, chociaż do czerwonego paska zawsze trochę brakowało.
I nie dokazywał pan?
Tego nie powiedziałem. Kilka szyb w szkole wybiłem. Graliśmy w piłkę tam, gdzie było jasno, a więc blisko okien. No i czasami piła zeszła… Na szczęście rodzice rzadko jeździli na wywiadówki, więc problemów nie miałem. A zadziorny charakter pokazywałem w sporcie. Biegałem przełaje, grałem w siatkę, w kosza rzadziej, no chyba, że koledzy podrzucali mnie do wsadów.
Do Lecha trafił pan w 2006 roku z Sokoła Damasławek. Jak do tego doszło?
Na turnieju w Wągrowcu zajęliśmy drugie miejsce. W finale w karnych pokonała nas Unia Swarzędz. Wypatrzył mnie tam trener Patryk Kniat. Później pojechałem z nim na obóz do Lwówka, było nas czterdziestu chłopaków. Wybrał trzech, a przy futbolu zostałem tylko ja. Trener dogadał się z moimi rodzicami i chociaż zostałem zawodnikiem Lecha, to przez dwa lata wciąż trenowałem w Sokole. I tak aż do gimnazjum.
Oddał pan rodzicom za paliwo? Sporo musieli za nie zapłacić, dowożąc Pana 150 kilometrów na każdy trening do Poznania…
Do końca życia nie spłacę im tego długu! Rachunek musiał być duży, ale jeszcze cenniejsze było to, że pozwolili mi spełniać marzenia. Na szczęście ich nie zawiodłem.
Chłopak z wsi trafił do Poznania i nie dał się porwać miastu. Jakim cudem?
Dzięki… kolegom. Trafiłem na bardzo spokojną grupę. W internacie robiliśmy dużo głupot. Starszy rocznik wylewał wodę na korytarzu i ślizgał się w samych majtkach. My też nie raz zalaliśmy łazienkę. Skakałem też z okna. Może to było pierwsze piętro, a może wyżej? Nie pamiętam. Raz skoczyłem z czterometrowego muru.
Po co?
Dla jaj. Głupie, nie? Ale za to na dyskoteki czy do alkoholu nas nie ciągnęło.
Słyszałem plotkę, że szefowie Lecha, aby pana zatrzymać, pofatygowali się z misją aż do Damasławka. To prawda?
Tak było. Do domu przyjechał prezes Piotr Rutkowski i trener Mariusz Rumak. Moi rodzice byli z tej wizyty bardzo zadowoleni. Bo tak naprawdę nie chodziło o kasę. Ja chciałem mieć tylko na buty i obiad. Naprawdę. Chciałem grać, dostać szansę na rozwój. I w Lechu mi ją stworzono. A więc zostałem. Dziś twierdzę, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Boi się pan Adama Nawałki?
Bać to nie, ale mam olbrzymi szacunek.
Jest dla pana ojcem, opiekunem, srogim belfrem?
Dla wszystkich młodych jest wychowawcą. Dba o nas, troszczy się. Docieka jak się prowadzimy, pyta o samopoczucie. Dzwoni co najmniej raz w miesiącu, a nawet i częściej. W telefonie zapisałem jego numer jako „Trener Adam Nawałka”. Kiedy się wyświetla, to włącza się mały stresik. Myślę: „aaaj, coś przeskrobałem!”. Ale za chwilę jest już super fajnie.
W kadrze jest pan oczkiem w głowie nie tylko Nawałki, ale też Roberta Lewandowskiego.
Roberta poznałem jako nastolatek i od tego czasu wiele mi pomógł. „Lewy” to dla mnie taki starszy brat. Dużo go podpytuję, proszę o rady. A on zawsze chętnie ich udziela. Ma do mnie sporo cierpliwości, jest otwarty. Normalny, fajny facet. Nawet koszulkę Borussii mi sprezentował. I Bayernu też!
A jego żona, Anna, dba o pana dietę.
Nie, teraz mam dietę Wioli Kanafy! Dziewczyna jest w kontakcie z Anią i szybko wprowadza w życie wszystkie wskazówki, które od niej dostaje. A dodatkowo mnie pilnuje, bo czasami mam słabszy dzień i sięgam po ukochaną czekoladę mleczną. A Wiola na to: „chcesz to zjedz, ale gorzką!”. Muszę jednak przyznać, że dieta bardzo mi pomogła. Zacząłem się wysypiać, czuć się lepiej, kontuzje zaczynają mnie omijać. Progres jest i to duży.
Czyli nie zajada się pan ulubionym kotletem z ziemniaczkami i buraczkami?
Tego nigdy nie odrzucę! Rzadko tak jem, bo teoretycznie nie powinienem, ale mamie mam odmówić, jak jestem w domu? Albo babci Frani? Jak do niej zaglądam to zawsze daje mi słoiczki z kompotem truskawkowym i buraczkami. Pycha! Jeśli wyjadę na Zachód, tego będzie mi brakować najbardziej…