Robert Małecki. Urzędnik wodociągów, który wieczorami pisze kryminały WYWIAD
Jest jednym z najbardziej utalentowanych pisarzy kryminałów w Polsce. Nam Robert Małecki mówi m.in. o swoich pisarskich inspiracjach skandynawskimi autorami, żmudnej drodze do sukcesu oraz łączeniu pracy w wodociągach z pisaniem powieści.
Zdobyłeś w tym roku Nagrodę Wielkiego Kalibru podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, czyli najważniejszą i najbardziej prestiżową nagrodę dla pisarzy kryminałów w Polsce, nagrodę dla najlepszej miejskiej powieści kryminalnej na festiwalu Kryminalna Piła i wyróżnienie podczas festiwalu kryminału w ramach Warszawskich Targów Książki. Zgarnąłeś wszystko. To przełomowy rok dla Ciebie?
Kiedy zaczynałem swoją przygodę pisarską w 2016 roku, marzyłem, aby kiedyś zdobyć te nagrody, o których mówisz, ale nigdy w życiu bym nie wymyślił, że zdobędę je w jednym roku i za jedną powieść (za kryminał „Skaza” - red.). Jest to dla mnie olbrzymie wyróżnienie. Cały czas to do mnie nie dociera. Zresztą to dobrze, bo będę spokojnie pisał kolejne części cyklu z Bernardem Grossem (uśmiech).
„Wada” to druga część serii z komisarzem Grossem. Bohaterem pierwszej serii, trylogii, zupełnie innej, z mnogością zwrotów akcji i sensacją, był dziennikarz Marek Bener. Seria policyjna z Grossem jest zupełnie inna. Który kryminał jest ci bliższy: policyjny czy sensacyjny?
Ten policyjny. Podpisując umowę wydawniczą na trylogię z Markiem Benerem, wiedziałem, że przyjdzie taki czas, kiedy napiszę powieść policyjną, ale jakkolwiek dziwnie to brzmi - musiałem do tego dorosnąć. Pierwsza seria była trochę takim poligonem doświadczalnym, próbą „rozpisania się”, wykorzystywania gatunkowych chwytów. A ponieważ jednym z moich mistrzów jest Arnaldur Indridason, więc wymyśliłem sobie, że będę pisał swoje powieści policyjne w takim duchu jak on: bez pośpiechu, bez strzelaniny i makabry. I rzeczywiście jest tak, że bardzo dobrze czuję się w takich wyciszonych, kameralnych historiach. Sensację i nagłe zwroty akcji zostawiłem Markowi Benerowi.
Klimat kryminałów skandynawskich jest mi bliski, ale jednocześnie chciałem, aby moje powieści miały mocny polski fundament, aby praca policji, prokuratury, miejscowość i mentalność małych społeczności, w której rozgrywa się akcja – żeby to wszystko było nasze, polskie.
Czy tworząc postać Bernarda Grossa miałeś przed oczami skandynawskich bohaterów kryminałów? Mnie on przypomina Kurta Wallandera, policjanta stworzonego przez Henninga Mankella, pewnie dlatego, że Gross jak Wallander mozolnie dochodzi do prawdy, bada każdy trop, nie odpuszcza, nie zraża go żmudne śledztwo.
Ten klimat kryminałów skandynawskich jest mi bliski, ale jednocześnie chciałem, aby moje powieści miały mocny polski fundament, aby praca policji, prokuratury, miejscowość i mentalność małych społeczności, w której rozgrywa się akcja – żeby to wszystko było nasze, polskie. A z drugiej strony, chciałem zachować tego skandynawskiego ducha opowieści, czyli stworzyć policjanta introwertyka, wycofanego, który prowadzi swoje mozolne, skomplikowane śledztwo. To nic nowego w tym gatunku, ale ja też nie czuję potrzeby przełamywania powieściowych struktur. Dobrze się czuję w tej klasycznej odmianie i dlatego piszę cykl chełmżyński z komisarzem Bernardem Grossem.
Akcja dzieje się w Chełmży. Czym ujęła cię ta miejscowość, że wybrałeś ją na miejsce akcji swoich powieści?
Kiedy zaczynałem przygodę z pisaniem, chciałem pokazać Toruń i okolice, a więc jakiś wyrywek województwa kujawsko-pomorskiego. Chciałem eksplorować miejsca, które są mi znane i bliskie. W Chełmży pracowałem jako dziennikarz, i lata świetlne temu przywoziłem tematy z tego miasta, byłem tam reporterem terenowym, który raz na tydzień miał zapełnić informacjami z miasta całą stronę toruńskich „Nowości”. Kilka lat później zobaczyłem serial „Belfer”, którego akcja dzieje się w pewnej wyimaginowanej miejscowości, ale zdjęcia były kręcone m.in. w Chełmży. I wtedy pomyślałem, że dla introwertyka Grossa będzie to idealne miejsce, takie, w którym będzie mógł przeglądać się jak w lustrze. Chełmża ma wszystko to, co jest potrzebne, aby snuć kameralną opowieść o mieście i bohaterze.
Marzy mi się, aby seria chełmżyńska składała się z kilku albo nawet kilkunastu tomów, tak jak powstał cykl powieści o Wiliamie Wistingu napisany przez Jorna Liera Horsta, znakomitego norweskiego pisarza i byłego policjanta pionu kryminalnego.
W obu swoich kryminalnych seriach poruszasz temat zaginięć. Z czego wynika Twoje zainteresowanie tą tematyką?
Lata temu oglądałem program „997” i wydawało mi się niemożliwe, że człowiek może tak po prostu zniknąć, że nie ma śladu, tropu, który doprowadzi do odnalezienia go, mimo współczesnych nowoczesnych techniki kryminalistycznych i metod śledczych. A takich przykładów jest przecież dużo. Jeden z nich jest mi szczególny bliski, bo dotyczy mojej redakcyjnej koleżanki Oli Walczak, która zaginęła w 2004 r. To była głośna sprawa na całą Polskę. Do dzisiaj nie ma informacji na temat Oli. Kolejnym impulsem było to, że mój inny pisarski mistrz, Harlan Coben, porusza tematykę zaginięć w swoich powieściach. Dzięki niemu zrozumiałem, że motyw ten jest dużo ciekawszy fabularnie od motywu samego trupa. Chociaż szczerze mówiąc, planując serię chełmżyńską, nie zamierzałem wplatać zaginięć do intrygi. Tyle tylko, że zupełnie mi to nie wyszło! (uśmiech).
Po prostu naturalnie zaginięcie musiało być.
Uwierz, to się samo napisało!
Mówisz, że skandynawski kryminał jest ci bliski, ale nie ma u ciebie znamiennej dla pisarzy z tej części Europy makabry i brutalności. Za to dużo uwagi poświęcasz opisywaniu relacji międzyludzkich, emocji, dużą wagę przykładasz do detali. A od kryminału, gdzie emocje, napięcia, tajemnice ludzi dzielą lub łączą blisko już do thrilllera psychologicznego. Myślałeś o tym, aby taką książkę napisać?
Różne rzeczy chodzą mi po głowie. Kiedyś na spotkaniu w Grudziądzu zapowiedziałem, że Marka Benera wyślę z jakimś śledztwem do Grudziądza i teraz już się nie pokazuję w tym mieście (śmiech). Dlatego ile razy przychodzi mi do głowy jakiś pomysł na powieść i miejsce akcji, to wolę nie wypowiadać go na głos. Za to mogę powiedzieć, że marzy mi się, aby seria chełmżyńska składała się z kilku albo nawet kilkunastu tomów, tak jak powstał cykl powieści o Wiliamie Wistingu napisany przez Jorna Liera Horsta, znakomitego norweskiego pisarza i byłego policjanta pionu kryminalnego. Pewnie trochę idę na łatwiznę, bo mam już gotowego bohatera i miejsce akcji, więc pozostaje mi wymyślać interesujące historie kryminalne. W obecnej chwili skupiam się wyłącznie na Bernardzie Grossie i zachowuję się tak, jak jeszcze do niedawna Adam Małysz na belce startowej. Interesuje mnie tylko jeden skok, czyli jedna powieść. Ta, którą aktualnie piszę.
Nie zapominam, że piszę kryminał, czyli literaturę rozrywkową, zatem najważniejsze jest to, aby wciągnąć czytelnika w interesującą zagadkę, która sprawi, że ktoś zarwie noc lub przejedzie przystanek.
A piszesz trzecią część z Grossem.
Tak. Będzie to powieść pod tytułem „Zadra”.
Pracujesz na etacie w toruńskich wodociągach. Myślisz o zawodowym pisaniu powieści?
Tak, mam wrażenie, że dzisiaj jestem znacznie bliżej spełnienia tego marzenia, niż byłem jeszcze dwa czy trzy lata temu. Ale jednocześnie nie mam osiemnastu lat, aby z dnia na dzień rzucić pracę etatową i zająć się tylko pisaniem książek. Mam rodzinę, a to sprawia, że przywołuję moje fantazje do pionu.
Dokumentacja zajmuje ci dużo czasu? Autorzy kryminałów lubią się chwalić dogłębnym researchem.
Często konsultuję się z ekspertami w trakcie pisania. Wysyłam fragmenty tekstu komisarzowi Pawłowi Leśniewskiemu ze Szkoły Policji w Pile, który specjalizuje się w zabezpieczaniu śladów entomoskopijnych (czyli rozpoznawaniem i zabezpieczaniem śladów pozostawionych na miejscu zdarzenia kryminalnego przez owady – red.). On czyta tekst, oddzwania i podpowiada, co mam poprawić. Podobnie konsultuję fragmenty powieści z toruńskim prokuratorem w stanie spoczynku Tadeuszem Zymanem, który wskazuje, co zmienić, aby współpraca policji i prokuratury była w moich książkach zbliżona do tej rzeczywistej. To ważne, aby policyjny kryminał oprzeć na prawdziwych metodach śledczych i wykorzystywanych technikach kryminalistycznych. Poza tym czytam dużo książek, materiałów, dokumentów, które są mi potrzebne do danej powieści. Ale nie zapominam, że piszę kryminał, czyli literaturę rozrywkową, zatem najważniejsze jest to, aby wciągnąć czytelnika w interesującą zagadkę, która sprawi, że ktoś zarwie noc lub przejedzie przystanek.
Kiedy zatem piszesz?
Pracuję zawodowo, więc moje pisanie odbywa się kosztem rodziny. Doba nie jest z gumy, więc nie pozostaje mi nic innego jak zamknąć się wieczorem na kilka godzin albo pisać w weekendy. To jest trudne. Na szczęście moja rodzina rozumie i akceptuje tę moją potrzebę.
Pamiętam, jak mój starszy brat ściągnął mi z półki opowiadania z Sherlockiem Holmesem. I przepadłem! Całe lata później przeczytałam „Najczarniejszy strach” Harlana Cobena, powieść, którą pożyczyła mi koleżanka z redakcji, i właśnie wtedy pomyślałem, że skoro zarabiam na życie pisaniem, to może warto spróbować napisać powieść kryminalną.
Pisanie książek było twoim marzeniem?
Tak. Właśnie mija 10 lat od chwili, kiedy sam do siebie powiedziałem przed lustrem: stary, musisz się zabrać za pisanie kryminałów. Od dziecka je czytałem. Pamiętam, jak mój starszy brat ściągnął mi z półki opowiadania z Sherlockiem Holmesem. I przepadłem! Całe lata później przeczytałam „Najczarniejszy strach” Harlana Cobena, powieść, którą pożyczyła mi koleżanka z redakcji, i właśnie wtedy pomyślałem, że skoro zarabiam na życie pisaniem, to może warto spróbować napisać powieść kryminalną. I tak powstał „Splot”. Koszmarnie zły tekst, który do dziś leży w nakładzie pięciu sztuk w mojej szafie! Ale to był ważny moment, bo zrozumiałem, że jestem w stanie poświęcić kilka miesięcy życia na napisanie powieści. Pal licho, że żaden wydawca nie chciał jej wydać. I dobrze, bo wtedy zrozumiałem drugą rzecz: że jeszcze nie umiem pisać. Zacząłem więc jeździć na warsztaty organizowane w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Później trafiłem na warsztaty z Katarzyną Bondą, która przeczołgała mnie jak szeregowca po poligonie. Wtedy pomyślałem, że rzucę to pisanie, że mogę robić różne rzeczy w życiu: tiry prowadzić, domy malować, cokolwiek, ale niekoniecznie pisać. A jednak ochłonąłem i parę miesięcy później dokończyłem moją drugą powieść w życiu, czyli „Najgorsze dopiero nadejdzie”. I wreszcie przyszedł taki dzień, w którym wysłałem ją do wydawnictw. Resztę już znasz.
Twoja droga do sukcesu nie była usłana różami.
I bardzo dobrze! Chyba nie ma nic cenniejszego od mozolnego wdrapywania się na jakąś górkę, aby zobaczyć kolejne szczyty i mieć przed sobą perspektywę rozwoju. Cieszę się, że to moje pisanie wymaga nakładu sił, czasu, zniecierpliwienia, czy wręcz obrzucania się brzydkim słownictwem. Ale to pomaga (śmiech)!
Komisarz Gross ma skazę, ma wady. A jakie skazy i wady ma Robert Małecki?
Oj, całe mnóstwo! Mam teraz wymieniać?
Przynajmniej kilka!
Największą moją wadą jest bałaganiarstwo. Jestem królem chaosu. Zawsze mam mnóstwo problemów z dokończeniem powieści. Robię zapiski, gubię kartki, coś mam w notesie, a potem nie wiem, w którym. Całe życie miałem też słomiany zapał do wszystkiego, dlatego cieszę się, że chociaż w tym pisaniu zakotwiczyłem na dłużej!
Czym się interesujesz?
Najchętniej poświęcam czas modelarstwu…
Największą moją wadą jest bałaganiarstwo. Jestem królem chaosu. Zawsze mam mnóstwo problemów z dokończeniem powieści. Robię zapiski, gubię kartki, coś mam w notesie, a potem nie wiem, w którym.
… jak komisarz Gross?
Tak, przekazałem mu to wspaniałe hobby. Za młodu chodziłem do modelarni szkolnej. A ponieważ chciałem wciągnąć syna w coś innego niż komputery i telefony, to w piwnicy urządziliśmy sobie pracownię modelarską. Mam tylko nieodparte wrażenie, że Bernard Gross w całej chełmżyńskiej serii sklei więcej modeli niż ja przez resztę życia.
Grossowi przekazałeś pasję, Marek Bener jest dziennikarzem. Któremu z bohaterów dałeś więcej z siebie?
Chyba Markowi Benerowi, bo jeszcze preferencje muzyczne, czyli miłość do zespołu Dżem.
A kanapki z pasztetem też lubisz jeść jak komisarz Gross?
Tak, zdarza mi się (śmiech). Ale ten mój chełmżyński policjant ma ze mnie znacznie mniej. I dobrze, bo ja nudny facet jestem. Nie to, co komisarz Gross!