„Komuna Paryska” pokazuje nam, że ludzie prędzej zwariują, niż zrobią coś sensownego razem.
Czym dla nas może być dziś doświadczenie Komuny Paryskiej? Po spektaklu premierowym w Teatrze Polskim mam wrażenie, że „wspólny luksus” nie był i nigdy nie będzie możliwy.
To spektakl manifest, widowisko krzyk, w którym eklektyczna orkiestra, złożona z aktorów i instrumentalistów, próbuje wciągnąć widzów do podróży w czasie - przywołującej zapomniane wydarzenia, które mogły zmienić świat. Trzy miesiące rewolucji z 1871 r., kiedy to paryżanie chcieli wdrożyć w życie ideał ludu rządzącego samym sobą, bez demokracji przedstawicielskiej, który do dziś stanowi dla zachodnich demokracji ideał najbardziej sprawiedliwego ustroju społecznego. Komunardzi planowali stworzyć życie społeczne oparte na zasadach uczestnictwa i decentralizacji. Urzeczywistnienie równości między kobietami i mężczyznami, demokracja w miejscu pracy to kierunek, w jakim zmierzali.
Aktorzy „Komuny Paryskiej” świetnie oddają panujący wówczas chaos. Pokazują próbę porozumienia się społeczeństwa przez analogię do współczesnej grupy artystów, która nastawiona na siebie, hołdująca własnym wizjom, sympatiom i wycinkowemu widzeniu rzeczywistości nigdy nie osiągnie spełnienia jako wspólnota zdolna do dokonywania głębokich przemian.
Muzyka Krzysztofa Kaliskiego podkreśla dramaturgię dawnych wyborów, a jej hipnotyzujący momentami ton ratuje widowisko z oparów nudy i absurdu. I to muzyka trzyma spektakl na poziomie, jakiego nie powstydziłby się światowej klasy artysta.
Co do treści mam poważne wątpliwości. Wśród wyrwanych z kontekstu monologów tylko performerka - świnia porusza w oryginalny sposób czułe struny ludzkiej głupoty. Pozostali aktorzy giną ze swoimi kwestiami w niezrozumiałym bełkocie pseudoreformatorów, dekonstruktorów więzi społecznej albo outsiderów, którzy poprzez jakiś niepojęty rodzaj przemocy psychicznej doznają emocjonalnej ulgi. Niektórzy z nich pewnie dobrze się bawią, ale widz doświadcza przy tym schizofrenicznej zapaści.
Jak pisze prof. Kristin Ross, w Paryżu pod hasłem „Niech żyje Komuna!” powstawały rewolucyjne stowarzyszenia klubów politycznych. Wypracowały one ideę społecznej komuny, która wyrażała pragnienie zastąpienia rządu zdrajców i osób niekompetentnych bezpośrednią współpracą zespolonych ludzkich mocy i inteligencji. To nie mogło się udać - co widać wyraźnie w spektaklu.
Każdy ciągnie w swoją stronę, a eklektyczność - zamiast być elementem łączącym społeczność - przyczynia się w końcu do jej rozpadu, bo nie ma nikogo, kto dążyłby do porządku. Porządek oznacza śmierć, a życie żywi się męką chaosu. Każdy pozornie chce normalności, którą widzi po swojemu, choć wprowadzenie jej w obieg wymaga ofiar. I tak wszystko osiąga jedynie poziom tymczasowości.
Świat, w którym każdy ma swój udział, jest możliwy, ale to nie ucisk władzy jest powodem, dla którego nie jest realizowany. Spektakl pokazuje też, że nie o lęk przed nieznanym i nowym tu chodzi, które zawsze znajdzie sposób, aby się przejawić i zebrać oklaski na stojąco.
Doświadczenie „Komuny Paryskiej” efemerydalnie pojawia się od czasu do czasu w sytuacjach zagrożenia - praw jednostki, wolności i bezpieczeństwa, ale znika, rozpływa się, zbierając ofiary z wrażliwców, rozchwiańców i dziwaków podważających zastany porządek.
Nie może być inaczej. Ludzkość trzyma się przy życiu tylko za sprawą dążenia do ideału. Tylko do tego aktorzy Teatru Polskiego zdołali mnie przekonać.