Rewolucja. Bez niej Polski mogło nie być
Gdyby 100 lat temu Rosjanie nie zbuntowali się przeciwko carowi, Polacy jeszcze długo marzyliby o niepodległości. Jak doszło do rewolucji lutowej, dlaczego wolność i demokracja zdołały przetrwać tylko kilka miesięcy w Rosji, czy w ogóle mają szansę tam się zakorzenić - mówi prof. Andrzej Nowak
Sto lat temu rewolucja obaliła carat w Rosji i na kilka miesięcy zapanowała wolność. Który dzień należy uznać za jej początek?
Bardzo trudno wskazać jedną datę. Kluczowa z pewnością była abdykacja cara Mikołaja II 2 marca 1917 roku (według kalendarza juliańskiego, który wówczas obowiązywał w Rosji, a 15 marca wg obecnego).
Przełomowe znaczenie miała jednak już jego decyzja o przystąpieniu Rosji do wojny w sierpniu 1914. To był, moim zdaniem, realny początek rewolucji. Wielka wojna podkopała rosyjski system polityczny i oswoiła miliony ludzi z masowym zabijaniem.
Bez tego nie byłoby wybuchu na taką skalę jak w 1917 r. Żołnierze, którzy wystąpili przeciw władzy, najpierw musieli dostać do ręki karabiny. A tę broń dała im właśnie wojna. Przed 1914 w Rosji było kilkaset tysięcy wojskowych, którzy z reguły lojalnie służyli carowi.
Kiedy pogorszyła się sytuacja na froncie, zmobilizowane miliony mogły łatwo zwrócić się przeciw swoim oficerom, zamiast wrogom z drugiej strony okopów. Tak właśnie stało się po trzech latach ogromnych strat wojennych.
Autorytet cara ostatecznie załamał się, gdy osobiście przejął naczelne dowództwo nad wojskiem. To był błąd, bo dotąd mógł zrzucać winę za klęski na generałów, a teraz sam ponosił odpowiedzialność.
Dlaczego protesty w Piotrogrodzie nasiliły się akurat na przełomie lutego i marca 1917?
Aby rozumieć ówczesną sytuację w stolicy Rosji, należy wspomnieć wydarzenie z grudnia 1916 r. Chodzi o śmierć Rasputina, człowieka postrzeganego jako złego ducha na carskim dworze.
Jego zabójstwo przez członków rosyjskiej elity naruszyło przekonanie, że car jest nietykalny, niezależnie od tego, jakie popełnia błędy. Ktoś tak bliski carycy jak Rasputin zginął nagle niedaleko Pałacu Zimowego i mordercy nie ponieśli za to żadnych poważnych konsekwencji. To oznaczało najwyższy kryzys autorytetu cara.
Resztki zaufania do władzy podważyły na początku 1917 r. manifestacje głodowe, które były efektem złej organizacji zaopatrzenia stolicy w chleb.
Rewolucji można było uniknąć, gdyby żywność dostarczono do Piotrogrodu?
Na to pytanie nigdy nie poznamy odpowiedzi. Wiadomo jednak, że w stolicy trzeba zawsze najbardziej dbać o nastroje ludności, zwłaszcza w autorytarnym imperium. Tymczasem car zdecydował się odjechać do sztabu na front, zamiast na miejscu czuwać nad sytuacją, która wymykała się spod kontroli.
Rewolucjoniści, którzy od lat walczyli z caratem, mieli ułatwione zadanie.
Niewątpliwie. Ruchy rewolucyjne wychowały do tego czasu wielu zawodowych działaczy. Byli oni nie tylko w partiach robotniczych, jak bolszewicy czy mienszewicy, ale także wśród eserowców, którzy zdobyli silne poparcie na wsi, gdzie wzrosło przekonanie, że car nie jest już potrzebny chłopom, że nie jest ich „ojcem”.
Do tego doszedł jeszcze jeden ważny czynnik: spisek elit liberalnych, często utożsamianych z masonerią, która wówczas miała duże znaczenie w Rosji.
Dość powiedzieć, że w pierwszym składzie Rządu Tymczasowego, który powstał po abdykacji cara, niemal wszyscy należeli do lóż masońskich. Nakłonienie Mikołaja II do formalnie niezgodnego z prawem ustąpienia z tronu było ich dziełem.
Bez „masońskiego spisku” nie obalono by cara?
Nie wiem. Historia nie jest nauką eksperymentalną, nie możemy powtórzyć wydarzeń z jedną zmienną. Wskazuję tylko na różne elementy, które złożyły się na sukces rewolucji lutowej w jej pierwszej fazie.
Kolejnym, o którym mniej u nas się mówi, jest „spisek Zachodu”. Współczesne filmy rosyjskie, realizujące zamówienie propagandy Putina, bardzo eksploatują ten wątek. Państwom zachodnim zależało na wciągnięciu Ameryki do wojny, żeby pokonać Niemcy i Austro-Węgry.
Bez Stanów Zjednoczonych nie miały wystarczającej siły, tymczasem w styczniu 1917 roku Amerykanie nie byli jeszcze po stronie Ententy. Dla amerykańskiego społeczeństwa, wpływowych liberalnych mediów, bardzo ważną przeszkodą przed włączeniem się do wojny było to, że ich sprzymierzeńcem stałaby się autorytarna Rosja.
Jeszcze w XIX w. demokratyczna Ameryka świetnie się dogadywała z carskim imperium, co przypieczętowano nawet zakupem Alaski od Rosji.
Tak było do lat 70. XIX w. Na początku XX rozwój mediów spopularyzował wśród Amerykanów przekonanie, że imperium carów to paskudny, autokratyczny reżim.
Demokratycznej Francji i Anglii nie przeszkadzał sojusz z carem.
Bo walczyły o życie, a Stany Zjednoczone nie musiały. Nie mam żadnej wątpliwości, że wybuch rewolucji i obalenie caratu ogromnie ułatwiły decyzję o przystąpieniu Ameryki do wojny.
To było bardzo podkreślane w wystąpieniach prezydenta Wilsona, który mówił, że teraz już można się włączyć do wojny, bo po naszej stronie są tylko dobrzy ludzie i demokratyczne państwa.
Na rewolucji w Rosji ogromnie skorzystała też Polska. Bez obalenia caratu prawdopodobnie nie odzyskałaby niepodległości, a z pewnością byłoby to znacznie trudniejsze mimo poświęcenia legionistów Józefa Piłsudskiego. Nigdy jednak nie słyszałem o polskim spisku, który miałby do tego doprowadzić...
Bo też takiego nie było, choć wcześniej w Rosji snuto różne teorie o knowaniach Polaków przeciw carowi. Przełomowe znaczenie dla nas ma deklaracja Rządu Tymczasowego z końca marca 1917 r., która po raz pierwszy ze strony uznanych na świecie władz rosyjskich ogłosiła, że Polska ma być niepodległa.
Mówiła to jednoznacznie, choć zastrzegała, że ta niepodległa Polska ma być w sojuszu wojskowym z Rosją. Dla mocarstw zachodnich, dyplomacji Dmowskiego i Paderewskiego najważniejsze było, że rząd rosyjski zadeklarował niepodległość Polski.
Do tej pory bowiem Rosjanie twierdzili, że sytuacja Polaków w imperium to ich wewnętrzna kwestia, więc Londyn i Paryż to szanowały i milczały w polskiej sprawie, gdyż Rosja była dla nich zbyt ważnym sojusznikiem.
Dopiero po deklaracji Rządu Tymczasowego nie tylko Francja i Anglia, ale także prezydent Wilson określili jako jeden z celów wojny niepodległość naszego kraju.
Jeszcze trzy lata wcześniej nic nie zapowiadało rewolucji i końca caratu. Większość mieszkańców Rosji z radością przyjęła wybuch wojny.
W lipcu i sierpniu 1914 r. był rzeczywiście masowy przypływ entuzjazmu, że „pójdziemy bić Niemca”. I to nie tylko wśród Rosjan. Także w Królestwie Polskim.
Czasem wypieramy to ze swojej świadomości, ale w Warszawie panowała powszechna opinia, że Rosjanie to bracia Słowianie, którzy walczą z germańską nawałą, jak nasi przodkowie pod Grunwaldem.
Do tych uczuć odwoływał się zresztą w swoim rozkazie książę Mikołaj Mikołajewicz, wówczas naczelny wódz armii rosyjskiej. To budziło duże nadzieje wielu Polaków. Pamiętajmy, że w latach 1907-14 w Rosji nastąpiła liberalizacja systemu politycznego, niepełna, ale jednak większa swoboda kultu, co miało wówczas dla ludzi największe znaczenie.
Od 1906 rozwijał się też parlamentaryzm, którego wyrazem była nowo powstała Duma.
Mimo to Rosji daleko było jeszcze do państwa demokratycznego.
Niemniej jednak nastąpiło duże poszerzenie wolności. Panowała cenzura, ale tak swobodna prasa, jak w latach 1906-17, będzie znowu w Rosji dopiero pod koniec XX w.
Przypomina to gorbaczowowską głasnost i pieriestrojkę, które pojawiły się u schyłku ZSRR, powiększając obywatelskie wolności, a zarazem podkopując fundamenty totalitarnego państwa.
Zmiany wprowadzane przed I wojną światową miały unowocześnić państwo rosyjskie i zagwarantować dalsze istnienie caratu. Firmował je premier i minister spraw wewnętrznych Piotr Arkadiewicz Stołypin, szkolny kolega braci Piłsudskich z gimnazjum w Wilnie.
On był wzorowym uczniem, oni mniej. W dzisiejszej Rosji Stołypin jest czczony jako jeden z najwybitniejszych polityków w historii. Kiedy obejmował rząd, nie cieszył się specjalnym zaufaniem cara, ale uważano go za jedynego człowieka z energią, pomysłem i wolą, który potrafi pokierować imperium po rewolucji 1905 r. do lepszego jutra.
Chciał przekształcić masy chłopskie w ostoję porządku na zasadzie kapitalistycznej. Jego reformy miały sprawić, że chłopi poczują się w pełni właścicielami ziemi, którą uprawiają, że zobaczą korzyści z gospodarowania i nie ulegną propagandzie rewolucyjnej.
Ta działalność została jednak zahamowana przez zamach na Stołypina w 1911 r. w Kijowie. Wtedy zabrakło człowieka, który mógł skutecznie zmodernizować kraj.
Gdyby Stołypin żył, zapobiegłby rewolucji?
Tego nigdy się nie dowiemy, ale rola jednostki w historii jest ogromna. Po stronie reżimu carskiego zabrakło drugiego tak wybitnego człowieka. Nie było go też zresztą wśród zwolenników demokratycznej republiki.
Aleksander Kiereński, premier Rządu Tymczasowego obalonego przez bolszewików, pozował na rosyjskiego Bonapartego.
Jest taki uroczy reportaż Izaaka Babla o spotkaniu z Kiereńskim, który był krótkowidzem, ale nie nosił okularów. Zapytany, dlaczego ich nie zakłada, Kiereński odpowiada: świat mniej wyraźnie widziany jest dużo przyjemniejszy. To odzwierciedla jego osobowość.
Tymczasem po drugiej stronie barykady, przywódca bolszewików starał się widzieć świat jak najostrzej. Lenin reprezentował zbrodniczą ideologię, ale nie można mu odmówić wyjątkowych talentów, determinacji w dążeniu do zdobycia i utrzymania władzy.
Zanim sięgnął po władzę, musiał jednak salwować się ucieczką z Piotrogrodu, po ujawnieniu, że brał pieniądze od niemieckiego wywiadu. Jak to możliwe, że ostatecznie pokonał Rząd Tymczasowy?
To właśnie dramat rosyjskich spotkań z demokracją i wolnością. Otóż wolność kojarzy się tam z chaosem i biedą. I wtedy pojawia się dylemat: wolimy porządek bez wolności czy anarchię.
Większość ludzi na całym świecie, nie tylko w Rosji, wybierze to pierwsze. W narastającym kryzysie łatwo podsycać niezadowolenie. Lenin był w tym mistrzem, a z drugiej strony przekonywał, że potrafi zapanować nad chaosem i, co najważniejsze, zakończyć niechcianą wojnę.
Rewolucja zaczęła się od tego, że zwykli żołnierze zaczęli strzelać do oficerów, którzy chcieli dalej walczyć. W styczniu 1917 r. doszło do kilkuset takich zabójstw w Piotrogrodzie. Nowa władza po obaleniu cara nie miała wystarczającego autorytetu ani pomysłu, jak to zatrzymać. Rząd Tymczasowy honorował sojusznicze zobowiązania.
A Lenin doskonale wiedział, że to oznacza śmierć jego wrogów, bo wojna była wtedy najbardziej niepopularną rzeczą w społeczeństwie. I skoro jest kilka milionów uzbrojonych ludzi, którzy nie chcą dłużej walczyć, to wiadomo, jak to może się skończyć.
Nie przeszkadzały im oskarżenia Lenina o współpracę z Niemcami i to, że bolszewicki przewrót spowoduje jeszcze bardziej krwawą wojnę domową?
Ludzie chcieli wrócić do domów i mieć święty spokój. Te nastroje wykorzystali bolszewicy, dla których najważniejszym hasłem był koniec wojny. Oskarżenia Lenina o współpracę z Niemcami schodziły na dalszy plan.
On sam zresztą z pewnością nie był niemieckim agentem czy marionetką, choć z punktu widzenia prawa zdradził swój kraj. Wykorzystał po prostu do własnych celów propozycję przewiezienia przez front ze Szwajcarii do Rosji, a następnie pieniądze od Niemców na działalność swojej partii.
W 1917 r. z każdym miesiącem rosło poczucie, że nikt nie kieruje państwem, że nikt nie potrafi opanować chaosu. Z drugiej strony nasilała się propaganda bolszewików, że to jedyna partia, która chce pokoju i potrafi zaprowadzić porządek.
Na początku rewolucji ludzie cieszyli się zdobytą wolnością, szczególnie liberalna część społeczeństwa, ale potem z miesiąca na miesiąc narastały problemy i poczucie, że jest coraz gorzej.
Czytałem wiele dzienników inteligentów rosyjskich z tamtego czasu. W 1919 roku pisali: niech już rządzą ci bolszewicy, nawet jeśli co dziesiątego zastrzelą, byle tylko zapanował w końcu porządek.
W latach 90. Rosjanie też „zmęczyli się” wolnością, która przyniosła biedę i nieporządek, i poparli rządy Putina. Może po prostu, jak twierdzi prof. Richard Pipes, jeden z największych znawców historii Rosji, ten naród przywykł do bezrefleksyjnego słuchania autokratycznej władzy?
Profesor Pipes w ostatnich latach wycofuje się z tak twardo stawianej tezy. W rosyjskiej historii zawsze były obecne dwa nurty. Jeden głosił, że Rosjanie potrzebują bata nad sobą, twardej władzy, bo są urodzonym narodem niewolników.
Zamiast wolności wystarcza im satysfakcja, że żyją w największym na świecie imperium, którego inni się boją. Celnie tę stronę rosyjskiej mentalności określił Maurycy Mochnacki, cytując pewnego Rosjanina: „mogę być niewolnikiem, ale niewolnikiem cara całego świata”.
W tradycji rosyjskiej jest jednak także przekonanie, że władza jest zła, że trzeba od niej uciec, aby zachować moralną czystość, doskonałość. Z punktu widzenia politycznego wydaje się on nieważny, bo zawsze przegrywa, ale jest to stały sygnał moralny w historii Rosji.
Trudno na nim zbudować realną wolność, demokrację w tak wielkim państwie.
Zapewne, ale nie wolno zapominać, że w kulturze rosyjskiej wątek wolnościowy jest obecny od początku. Wystarczy poczytać Tołstoja czy Czechowa.
Oczywiście dla imperium, które buduje się przez wieki, wygodniej używać retoryki, że nie da się utrzymać wielkiego państwa inaczej jak mocną ręką, bo jak tylko popuścimy cugle, to dzieje się katastrofa, dochodzi do kolejnej smuty.
Historia Rosji faktycznie na to wskazuje.
Owszem, ale nie zawsze. Rosja przed I wojną światową była najszybciej rozwijającym się krajem na świecie, nie tylko gospodarczo, także kulturalnie.
I to wszystko działo się przy postępującej liberalizacji państwa. To była niezrealizowana szansa na inny, być może demokratyczny rozwój Rosji.
Wierzy pan, że demokracja jest tam jednak możliwa?
Nie jestem deterministą. Rosjanie, podobnie jak inni ludzie na świecie, mogą zbudować u siebie wolność. Potrzebne są jednak do tego pewne warunki, tj. odejście od poczucia ciągłego zagrożenia i stabilizacja.
Bardzo trudno je spełnić, bo w Rosji przez wieki zakorzeniła się władza autorytarna, czasem nawet totalitarna, która przekonuje poddanych, że są zewsząd zagrożeni, że za chwilę runą na nich inne narody, zniszczą imperium i zabiorą honor; dlatego trzeba zewrzeć szeregi wokół wodza, a jeśli zapragnie się wolności, to wróci taka bieda i chaos, jak w 1917 roku czy na początku lat 90.
Wysokie poparcie dla Putina wskazuje, że taka propaganda trafia do większości Rosjan.
Niestety, demokracja kojarzy się im raczej ze złodziejstwem niż wolnością. Paradoksalnie, władza, która wykorzystuje złe doświadczenia z historii, sama kradnie w nieporównanie większym stopniu.
W latach 90. niewątpliwie żyło się gorzej przeciętnemu Rosjaninowi niż za rządów Putina.
Nie przeczę, że tak było. Dlatego jest na czym budować przekonanie, że wolność źle kończy się w Rosji.
Można to zmienić?
Szansę na pozytywny scenariusz w Rosji daje zerwanie z jej imperialną tożsamością.
Łatwo powiedzieć.
Wiem, że to strasznie trudne, bo Rosja, w przeciwieństwie do Francji czy Anglii, nie miała imperium za morzami, tylko była - i jest - państwem-imperium. Sami Rosjan nie zmienimy, ale Zachód może przynajmniej uniemożliwić dalsze sukcesy zewnętrznej polityki Kremla.
Kiedy świat nie ustąpi przed jego agresywnym gospodarzem, to pozbawi go nimbu silnego człowieka u poddanych. Dlatego tak ważna jest sprawa Ukrainy.
Przegrana na Ukrainie może zmienić Rosję tak, jak klęska w wojnie krymskiej w połowie XIX wieku czy z Japonią na początku XX?
Tamte porażki paradoksalnie przyniosły wiele dobrego Rosji. Bez nich nie byłoby jej modernizacji i demokratyzacji.
Przegrana Putina w walce o reimperializację przestrzeni postsowieckiej pozwoliłaby przekonać Rosjan, że ich przyszłość nie musi oznaczać życia w dyktaturze, że można rozwijać się i żyć w dobrobycie na mniejszym terenie.
Nie sądzi pan, że ból fantomowy po utracie dawnego imperium jest immanentną częścią „rosyjskiej duszy”?
Francję też długo bolała utrata np. Algierii, ale w końcu się z tym pogodziła. Problem polega na tym, że przez ostatnich kilkanaście lat Putin umacniał przekonanie wśród Rosjan, że imperium jest w zasięgu ręki, że można je odbudować.
Dlatego czeka nas zapewne następnych kilkadziesiąt, żeby pozytywny scenariusz dla Rosji się spełnił, ale wierzę, że jest możliwy.
Tymczasem pamięć o dawnym imperium spajają w rosyjskim społeczeństwie nawet tak przeciwstawne tradycje, jak sowiecka i carska.
Zgadza się. Rosjanie mają problem, jak z jednej strony czcić ofiary bolszewickich zbrodni, a z drugiej Lenina. Obecny ambasador Polski w Moskwie, prof. Włodzimierz Marciniak mówi nawet o „durnom sintiezie”, by określić to, co w ostatnich latach dzieje się z polityką historyczną Kremla wobec sowieckiej i carskiej przeszłości Rosji.
Ta imperialna pamięć iskrzy w paru punktach, jak np. zabójstwo cara i jego rodziny, ale służy kremlowskiej propagandzie. Putin wywodzi się z KGB, lecz jednocześnie odwiedza miejsca sowieckich kaźni. Przyznaje, że, niestety, były błędy, Rosjanie zabijali Rosjan.
I to jest rodzinna tragedia, tajemnica rosyjskiej duszy. Te straszne cierpienia, które sami sobie zadali, świadczą jednak, jego zdaniem, także o ich wielkości. Natomiast tam, gdzie zabijali innych, dobrze robili, bo to służyło imperium, przed którym drżał cały świat…