Represje wobec więźniów miały charakter zbrodni komunistycznej
Rozmowa z Jerzym Kropiwnickim, działaczem opozycji demokratycznej w czasach PRL, więźniem politycznym w latach 1981 - 1984, w III RP ministrem w dwóch rządach i prezydentem Łodzi.
Jakie warunki były w więzieniu w Barczewie, gdzie przebywał Pan od początku września 1983 roku do końca lipca 1984 roku?
Gdy tam przybyliśmy, warunki były bardzo złe. Zostaliśmy ulokowani w wyodrębnionym pawilonie, nazywanym w języku więźniów kwarantanną. Na piętrze przebywały osoby chore na żółtaczkę, na parterze ci, którym wymierzano karę twardego łoża lub których zamykano w termosuwie.
Co to takiego?
Termosuwa to cela o podwójnych ścianach w celu tłumienia odgłosów i z łożem, do którego przykuwano więźniów kajdankami na ręce i pasami unieruchamiającymi ciało w trzech miejscach. Oficjalnie mieli tam trafiać więźniowie, którzy wpadali w szał, ale zamykano w niej też osoby, którym służba więzienna chciała w sposób szczególny dokuczyć. Co prawda ten środek represji zniesiono w roku 1981, ale pomieszczenie wraz z wyposażeniem pozostało. Wykorzystywano je jako pewnego rodzaju straszak i szczególną izolatkę dla więźniów, których uważano za szczególnie aktywnych w protestach przeciwko zarządzeniom władzy.
Czy Pan też znalazł się w tej celi?
Spędziłem tam dobę, wraz z Tadeuszem Stańskim i Władysławem Frasyniukiem. Każdego z nas wyrwano z innej celi i tam zamknięto. Ta cela była zupełnie nieprzystosowana do pomieszczenia trzech osób jednocześnie, gdyż nie miała samodzielnego wietrzenia. Dopływ świeżego powietrza następował tylko wtedy, kiedy otworzyło się drzwi wewnętrznej klatki. Przy trzech osobach to nie wystarczało - trzeba było otworzyć drzwi na korytarz. Jednak otwierano je od czasu do czasu, np. gdy strażnik był bardziej ludzki. Obok były inne cele przystosowane do karania więźniów, którzy nie przestrzegali regulaminu więziennego lub podpadli strażnikom, np. tygrysówka.
Nazwa pochodziła od tygrysa?
Tak, ponieważ tygrysa trzyma się w klatce, a w tej celi była metalowa klatka. Zamknięty w niej więzień nie miał dostępu ani do okna, ani do drzwi, ani do ścian, aby nie mógł kontaktować się w innymi więźniami. Były też cele, w których wymierzano karę twardego łoża. Zabierano tam z łóżek materace. Cele te miały bardzo małe okna i zagrzybione ściany. Cele na parterze były nieskanalizowane. Zamiast ubikacji był tam kocioł nieczystości oczyszczany raz na dobę. Raz dziennie przynoszono kubeł wody. W zależności od humoru strażnika i jego stosunku do więźniów z konkretnej celi, woda ta była ciepła, albo zimna, nawet zimą. Okna były nie tylko małe, ale też osłonięte tak, że niemożliwe było wyjrzenie na zewnątrz. Raz na tydzień prowadzono nas do łaźni. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że z tej samej łaźni korzystają więźniowie chorzy na żółtaczkę, a stawało się na drewnianej kratce, co w razie zadrapania drzazgą podczas kąpieli groziło zakażeniem.
Czy więźniowie polityczni przebywali razem z kryminalnymi?
W czasie, gdy tam przebywaliśmy, parter, czyli ta represyjna część budynku była pozbawiona więźniów kryminalnych. Przebywali tam tylko ludzie z opozycji antypeerelowskiej i jeden więzień szczególny Erich Koch- skazany ośmioma wyrokami śmierci za ludobójstwo. Wyroków tych nie wykonano. Zmarł w tym więzieniu już po naszym wyjściu. Przenieśli go na blok szpitalny, gdy jeden z naszych kolegów wykrzyczał naczelnikowi więzienia, że nas - patriotów trzyma się na tym samym oddziale, co zbrodniarza wojennego.
Czy przez cały czas pobytu w Barczewie przebywał Pan na tym samym oddziale?
Tak. Kilkanaście dni przede mną przywieziono tam przywódców Konfederacji Polski Niepodległej, a dzień przede mną Andrzeja Słowika i Edmunda Bałukę, którego początkowo oddzielono do Andrzeja i umieszczono razem z więźniami kryminalnymi. Mnie zamknięto w jednej celi z Andrzejem Słowikiem, Patrycjuszem Kosmowskim - działaczem z Podbeskidzia i Piotrem Bednarzem - działaczem podziemia, złapanym we Wrocławiu. Wszyscy mieliśmy wyroki po około 6 lat więzienia. Gdy przywieziono nas do Barczewa, od razu próbowano wobec nas stosować praktyki, jakie wówczas normalnie stosowano wobec więźniów kryminalnych, tym samym pozbawiając nas wszystkich przywilejów, jakie wywalczyliśmy sobie w poprzednich więzieniach. W moim przypadku było to więzienie w Hrubieszowie, gdzie osiągnęliśmy zupełnie przyzwoity, jak na warunki więzienne, status. Po 18 dniach wspólnej głodówki wywalczyliśmy przeniesienie zarówno Edmunda Bałuki, jak i Władysława Frasyniuka, więzionych razem z kryminalistami, na nasz oddział. Jednocześnie przeniesiono nas do jednego dużego pomieszczenia, w którym było WC, co przeczyło opowieściom strażników, iż pawilon zbudowano na terenie pozbawionym kanalizacji. Uzyskaliśmy też wiele ulg i zezwoleń, na których najbardziej nam zależało. W tym samym czasie rozpoczęto remont cel, w których przebywaliśmy wcześniej. Na ten remont zdecydowano się zapewne pod wpływem międzynarodowego zainteresowania warunkami, w jakich więźniowie PRL odbywali kary. Interesowały się nimi m. in. organizacje, takie jak Amnesty International, czy zachodnie związki zawodowe, interesował się też papież.
Co się stało po zakończeniu remontu?
Przeniesiono nas do tych cel, w których przebywaliśmy poprzednio - ale już skanalizowanych, z muszlą WC i umywalką. Jednocześnie przywrócono poprzednie sposoby traktowania nas - zabierano książki i czasopisma, zabroniono prenumeraty, nie zezwolono na kursy dokształcające organizowane we własnym zakresie, ograniczono dostęp do więziennej biblioteki. Zabrano nam ciepłe ubiory cywilne, choć nawet w carskiej Rosji więźniowie polityczni mieli prawo do cywilnej odzieży. Szykan było zresztą więcej. Podjęliśmy więc ponowny protest. Najpierw w formach takich, jak od czasu do czasu jakieś okrzyki i walenia w drzwi, czy rotacyjna głodówka, aż wreszcie Andrzej Słowik i ja zdecydowaliśmy się na bezterminową głodówkę i prowadziliśmy ją przez 59 dni.
Jak ona przebiegała?
Szybko nas rozdzielono. Najpierw piłem tylko herbatę, a później przyjmowałem też drobinki soli. Po 18 dniach zaczęto nas na siłę dokarmiać, za pomocą lejka, rury i obezwładniającej nas asysty. Gdy głodówka się zakończyła, miałem 56,4 kg wagi. W końcu uzyskaliśmy to, o co walczyliśmy i korzystaliśmy z tego aż do wyjścia z więzienia.
Jakie represje stosował wobec Pana i innych więźniów oskarżony kapitan Witold Ł.?
Osobiście nikogo ani nie bił, ani nie polewał w grudniu zimną wodą, ale przy wielu takich czynnościach albo asystował, albo jako zastępca naczelnika miał udział w decyzjach o stosowaniu represji, o których już mówiłem. Dodam inny przykład. Gdy na znak protestu, śpiewaliśmy we wszystkich celach: „Nie chcemy komuny, nie chcemy i już!”, do naszej celi wpadł oddział interwencyjny. Mnie skuli i przenieśli do termosuwy, a Andrzeja wyprowadzili z celi, owinęli w koc, rozbujali i kilkakrotnie uderzali nim o ścianę. Był przy tym obecny Witold Ł. W grudniu 1983 wczasie regulaminowego spaceru polano nas zimną wodą.
Jak można uwiarygodnić przed sądem to, o czym Pan teraz mówi?
Są materiały ze śledztwa prowadzonego przez IPN, zachowała się dokumentacja dotycząca kar, jakie nakładano w więzieniu na Andrzeja Słowika i Tadeusza Stańskiego, a także zachowały się publikowane w tamtym czasie w prasie podziemnej grypsy, które Stański przesyłał z więzienia. Jest też książka, którą napisałem wkrótce po wyjściu z więzienia, na podstawie sporządzanych tam notatek. Niemal w całości udało mi się je przechować i wynieść z więzienia.
Jak przebiega proces przeciw kapitanowi Witoldowi Ł.?
Kapitan Ł. oświadczył, że nie będzie odpowiadał na nasze pytania, chociaż mamy status oskarżycieli posiłkowych, a jego adwokat formułował pytania do niego tak, że przy jego odpowiedziach nie wytrzymał najpierw Andrzej Słowik i wyszedł z sali, a po jakiejś godzinie ja też nie wytrzymałem, gdy usłyszałem, że kapitan był naszym reprezentantem i pośrednikiem między więźniami i naczelnikiem oraz że przebywaliśmy tam w bardzo dobrych warunkach, wobec czego nasze pretensje są nieuzasadnione.