Remigiusz Mróz: Jego nowy kryminał "Wyrok" toczy się w Poznaniu. "To mój literacki pierwszy raz w Poznaniu" [ROZMOWA]
- Piszę kryminały, bo kryminał to gatunek z najszerszą płaszczyzną twórczą - mówi Remigiusz Mróz, pisarz .
Akcja Pana najnowszej książki pod tytułem „Wyrok” toczy się w Poznaniu. Na ile jest to historia prawdziwa, a na ile fikcja literacka?
Fabuła w moich książkach zawsze jest fikcyjna, ale inspiracje czerpię z życia - koniec końców to więc zawsze jakaś mieszanka. W tym przypadku impulsem do spisania historii młodego chłopaka, który przyznał się podczas przesłuchania do zabójstwa, była problematyka wymuszonych zeznań. Człowieka w trudnej sytuacji łatwo zmanipulować, a przy odpowiedniej presji także sprawić, by przyznał się do popełnienia zbrodni, z którą nie miał nic wspólnego. Czy tak było w tym przypadku? Cała zabawa w pisaniu „Wyroku” sprowadzała się właśnie do odnalezienia odpowiedzi na to pytanie.
Czy Poznań często stanowi miejsce akcji Pana książek?
To mój literacki pierwszy raz w Poznaniu. Bywam tu od pięciu lat, głównie ze względu na spotkania z Czytelnikami - i od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, żeby wysłać tutaj także moich bohaterów. Chyłka nadawała się do tego wprost idealnie, bo jest to bohaterka, która dobrze czuje się tylko w centrum Warszawy. Ilekroć rzucam ją na nieznany teren, od razu mam ciekawą historię i sporo iskier, z których mogę wykrzesać całkiem niezłe fabularne ognisko. Zdarzało mi się jednak, że akcja ocierała się o stolicę Wielkopolski - na przykład w trakcie pisania sagi historycznej Parabellum dość istotne wydarzenia rozgrywały się w ówczesnym Posen. Pewnie jeszcze wrócę tu nie tylko na żywo, ale także na kartach książek, bo z jakiegoś powodu pod względem kryminalnym to wyjątkowo wdzięczne miasto…
„Wyrok” to dziesiąta część serii z „Chyłką”. Dlaczego tworzy Pan literackie serie kryminalne? Wszak w Pana dorobku są seria z komisarzem Forstem, trylogia Parabellum, cykl „W kręgach władzy”, seria z Damianem Wernerem…
Staram się pisać zarówno serie, jak i pojedyncze, zamknięte historie, żeby zachować odpowiednią świeżość pióra. Inaczej buduje się cały świat i bohaterów od nowa, a inaczej wraca do tych, których autor już zna. Ma to oczywiście swoje plusy, bo wskakując do jadącego pociągu na znanym dworcu od razu pędzi się naprzód - ale wiąże się to też z pewnymi niebezpieczeństwami i zbytnią znajomością drogi, mogącą znużyć podróżnego. Ostatecznie to fabuła zawsze wybiera, czy będzie biegła dalej. W przypadku pierwszego tomu z Chyłką miała być to zamknięta historia - a ja byłem pewien, że nie napiszę kontynuacji. Podobnie sprawa wyglądała z Nieodnalezioną. Piękno tej pracy polega przede wszystkim na tym, że wszystko może się zdarzyć.
Dlaczego pisze Pan kryminały?
Bo moim zdaniem kryminał jest gatunkiem z najszerszą płaszczyzną twórczą. Pod płaszczykiem zabójstwa, porwania czy innego przestępstwa możemy tak naprawdę ukryć wszystko: ważki temat społeczny, nierozliczony grzech z przeszłości, walkę o przyszłość i mierzenie się z własnymi demonami. To wystawianie na próbę nie tylko siebie jako autora, który musi stworzyć ciekawą intrygę, ale także swoich bohaterów, którzy muszą się w niej odnaleźć. A to zawsze przynosi ciekawy efekt. Oprócz tego wszyscy lubimy obcować z niebezpieczeństwem. W konwencji kryminału mamy poczucie, że znajdujemy się naprawdę blisko zła, ale jednocześnie nie opuszcza nas świadomość, że nic nam nie grozi. Takie zbliżenie to dla mnie zawsze dość kusząca perspektywa.
Którzy z autorów kryminałów stanowili dla Pana wzorzec?
Przede wszystkim Skandynawowie. Zamiłowanie do gatunku zaczęło się u mnie od Stiega Larssona - mimo że nie układał pióra tak, by zachwycać się jego frazą, pisał w sposób niepozwalający oderwać się od czytania. Zwyczajnie potrafił opowiadać historię - czyli robić coś, co w gruncie rzeczy czyni pisarza. Po nim przyszedł u mnie czas na połknięcie całej bibliografii Jo Nesbø, a potem na Håkana Nessera, Henninga Mankella, Michaela Katza Krefelda, Hjortha i Rosenfeldta… lista właściwie jest trochę przydługawa.
Ma Pan 32 lata, a w dorobku 36 książek.Czy to nie za duże tempo? Jest Pan pisarzem zawodowym, tak jak mamy zawodowych polityków?
Tak, nie robię niczego innego - ostatecznie to więc nie kwestia tempa, ale sprzyjających okoliczności i odpowiedniej determinacji. Piszę od rana do czternastej, później robię kilkugodzinną przerwę na sport, jedzenie i relaks, a wieczorem siadam znów, by oderwać się od laptopa dopiero w nocy. Powtarzam to przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, bo to najlepszy sposób na spędzanie czasu, jaki znam. Nawet jeśli czasem jest pod górkę, to trochę tak, jak z chodzeniem po górach - dotarcie na szczyt wszystko rekompensuje.
Dlaczego trzy książki opublikował Pan jako Ove Løgmansbø?
Dotarłem do etapu, który zna każdy pisarz: zacząłem zastanawiać się, czy sukces przyszedł przypadkiem, czy może faktycznie na niego zapracowałem. Jedyne, co w takiej sytuacji można zrobić, to próba wydania książki pod pseudonimem. Wyszedłem z założenia, że nie zdradzę swojej prawdziwej tożsamości wydawcy, więc już na początku mogłem też sprawdzić coś innego, a mianowicie jaki będzie odzew, jeśli propozycję wydawniczą przyśle ktoś o skandynawskim nazwisku. Polski debiutant w tamtym czasie na jakąkolwiek odpowiedź od wydawców musiał czekać miesiącami - i zazwyczaj była odmowna. Ove dostał kilka propozycji od największych polskich oficyn już pół godziny po wysłaniu maila. W niedzielę w nocy, warto dodać.
Był Pan jedynym Polakiem z podwójną nominacją za „Kasację” i „Zaginięcie” do prestiżowej Nagrody Wielkiego Kalibru. Czym są dla Pana nagrody?
Te nominacje były czymś wyjątkowym, a nagroda publiczności pozwoliła mi uwierzyć, że naprawdę udało mi się stworzyć coś dobrego. Do pisania częściej zabierają się bowiem introwertycy i osoby niespecjalnie przekonane zarówno co do własnej wartości, jak i jakości wszystkiego, co robią. Ja nie jestem wyjątkiem. Nagrody to więc zawsze wiatr w żagle - szczególnie te przyznawane z plebiscytów, jak bestsellery empiku. Decydują wtedy wszak sami Czytelnicy - a za karty do głosowania robią ich ciężko zarobione pieniądze, które postanawiają wydać na tę czy inną książkę.
Na podstawie „Zaginięcia” powstał serial „Chyłka. Zaginięcie”. Czy inne Pana powieści też zostaną sfilmowane?
Tak, w kolejnych dwóch latach można spodziewać się aż pięciu produkcji, będących adaptacjami moich książek. Jedna z nich to oczywiście kontynuacja Chyłki - drugi sezon zadebiutuje w listopadzie i będzie oparty na historii przedstawionej w Kasacji. Oprócz tego na antenie kilku innych stacji zobaczymy inne serie, a mnie wciąż trudno uwierzyć w to, że szykuje się takie szaleństwo ekranizacyjne. Myślę, że po Chyłce przyjdzie pora na Forsta, ale może być tak, że produkcyjnie wyprzedzi go inny serial. Prace trwają, a więc czas pokaże.
Jakie są Pana plany literackie?
Zawsze zmienne! Wychodzę bowiem z założenia, że poruszanie się po swoim podwórku nie pozwoli pisarzowi odkryć niczego ciekawego. Z pewnością pod koniec roku ukaże się pozycja z gatunku science-fiction, a potem… zobaczymy. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz uda mi się zaskoczyć.