Rafał Grzelewski z PAH: Kamery wyjeżdżają, my zostajemy
Mówimy dziś o 41 milionach ludzi w 43 krajach, którzy są w wyniszczającej fazie niedożywienia, o krok od ostrego, klinicznego głodu - mówi Rafał Grzelewski z Polskiej Akcji Humanitarnej.
Wróciłam z Namibii i nie widziałam głodu. Źle patrzyłam?
Gdy mówimy o głodzie w Afryce, pojawiają się nam przed oczami stereotypowe wyobrażenia: dzieci z wydętymi brzuszkami, skrajnie wychudzone osoby leżące na ulicach, niemające siły się podnieść, atakowane przez roje much. Tak drastyczne obrazy są rzadkie, co nie oznacza, że głodu nie ma. Głód i niedożywienie są klasyfikowane w specjalnej pięciostopniowej skali. Najwyższy, piąty stopień to już głód katastrofalny, czyli jesteśmy w stanie leczyć chorego już tylko przy pomocy wysokoenergetycznej, terapeutycznej żywności w warunkach najczęściej szpitalnych. Taka osoba może umrzeć w każdej chwili.
Dotyczy to zdecydowanej mniejszości osób zamieszkujących kontynent afrykański, natomiast setki milionów ludzi nie mają tzw. bezpieczeństwa żywnościowego, czyli nie wiedzą, kiedy uda im się zjeść następny posiłek, a ich dieta jest bardzo uboga i sprowadza się wyłącznie do podstawowych produktów, najczęściej węglowodanowych, np. ryżu, grochu czy fasoli. Pamiętam, jak w Jemenie w szpitalu rozmawiałem z matkami, które dawały swoim dzieciom wodę po gotowanym ryżu, która miała im zastąpić mleko. Same z niedożywienia straciły pokarm.
Ta woda była jedyną rzeczą, którą mogły podać niemowlętom, a przecież nie ma ona żadnej wartości odżywczej, pogłębia tylko głód. Zapytałem, czym one same się żywią i usłyszałem, że najczęściej chlebem moczonym w herbacie, a czasami, gdy są pieniądze - ryżem. Człowiek oszukuje głód na różne sposoby. W najgorszej sytuacji zawsze są najmłodsi, bo na tak wczesnym etapie życia brak jedzenia albo jedzenie ubogie może wywołać spustoszenie i nieodwracalne zmiany rozwojowe, których już później nie da się nadgonić. Te dzieci nigdy już nie osiągną w pełni swoich możliwości.
Epizody głodu u dorosłego i jego konsekwencje da się czasami zaleczyć, i wrócić do stanu sprzed niedożywienia, u dzieci już najczęściej nie. To niebezpieczne dla tych społeczeństw, które od lat są dotknięte wojną, biedą, ubóstwem.
Na przykład Jemen?
Liczba głodujących jest tam faktycznie drastyczna. Na własne oczy widziałem ludzi w Jemenie, którzy z desperacji jedli papkę gotowaną z liści krzewów, które w normalnych warunkach są niejadalne. Miały po prostu oszukać głód. To nie jest tak, że ludzie umierają tam na ulicach, ale niedożywienie odbiera potencjał do normalnego funkcjonowania.
Chociażby w ten sposób, że niedożywieni są zdecydowanie bardziej narażeni na choroby. Wyczerpany organizm traci barierę ochroną, bywa, że zabija go cholera czy malaria, a nawet dużo bardziej banalna choroba, bo w klimacie tropikalnym łatwo złapać infekcję, wystarczy chwila nieuwagi, drobny błąd już człowiek choruje.
Czytam trudną książkę - „Głód” Martina Caparrosa. Wierzę, że kto tę książkę przeczytał, nigdy nie zmarnuję ani deka jedzenia.
Pamiętasz rozmowę o marzeniach, którą przytacza Caparrosa? Kobieta zwierza się, że jedyne, o czym marzy, to druga krowa, gdyby ją miała, mogłaby żyć spokojnie - bez strachu o to, że nie będzie miała co zjeść. Krowa to dla niej mleko, nawóz, pieniądze z ich sprzedaży, czyli po prostu poczucie bezpieczeństwa. Lęk, że tego zabraknie, bywa okrutny i paraliżujący.
Koronawirus zwiększył liczbę głodujących? Tych, którym brakuje?
Podwoił ją. Mówimy dziś o 41 milionach ludzi w 43 krajach, którzy są w wyniszczającej fazie niedożywienia, o krok od ostrego, klinicznego głodu. Koronawirus jest w wielu krajach nazywany wirusem głodu. To skutek potężnego kryzysu ekonomicznego, który uderzył w najbardziej kruche i niestabilne gospodarki krajów, w których mieszkańcy już wcześniej żyli często na granicy ubóstwa.
A teraz wzrost cen jedzenia spycha tych ludzi na granicę życia i śmierci, zwłaszcza wtedy, kiedy równocześnie trwają powodzie czy susze. Nasza pracowniczka w Sudanie Południowym mówiła mi ostatnio, że ceny jedzenia w stolicy poszybowały - mało kogo stać, by kupić żywność, a na prowincji jest prawdziwa katastrofa dostępne są jedynie niewielkie ilości grochu czy kukurydzy za astronomiczne pieniądze.
To zmienia mapę głodu?
Głód jest zmorą Afryki, głównie tej części subsaharyjskiej: Sudan Południowy, Kongo, Somalia, północna Nigeria, Czad Burkina Faso, ale też coraz wyraźniej odznacza się na niej Ameryka Środkowa. Pojawią się też nowe kraje, które wcześniej nie miały do czynienia z takim widmem głodu. To pokłosie pandemii i kryzysu klimatycznego. Jest na niej też Bliski Wschód, zwłaszcza wspomniany Jemen, ale problem z niedożywieniem pojawia się już w Libanie. Afganistan jest teraz na oczach świata, tam problem dotyka połowy ludności. Z kolei na Madagaskarze za kryzys odpowiada największa od 40 lat susza.
Afganistan to nie tylko kryzys gospodarczy i brak jedzenia. Jak można pomóc ludziom w kraju, w którym władzę przejęli talibowie?
Kryzys humanitarny w Afganistanie nie pojawił się nagle, wraz ze zmianą polityczną. To jeden z tych krajów, które są dotkniętych największym dramatem humanitarnym od lat. Na 38 milionów mieszkańców aż 18 milionów wymaga pomocy. Oczywiście, ostatnie wydarzenia tę sytuację zaostrzają, chociażby dlatego, że ludzie zostali zmuszeni do opuszczenia z dnia na dzień swoich domów i ucieczki, niejednokrotnie tylko w tym, w czym stali. Jeszcze przed tymi ostatnimi wydarzeniami większość osób szukała schronienia w Kabulu, licząc, że będzie bezpiecznie. Wiemy, że to się nie udało i ludzie koczują na ulicach, w parkach, pustostanach.
Brakuje im jedzenia, wody, artykułów higienicznych. Z dnia na dzień stali się osobami bezdomnymi. To do nich będziemy próbowali dotrzeć w pierwszej kolejności. Pomoc będzie polegała najprawdopodobniej na przekazaniu potrzebującym pieniędzy, tak, by sobie mogli kupić te rzeczy, które są im na ten moment najbardziej potrzebne czyli żywność, leki, koce itd. Na naszym Facebooku wciąż trwa zbiórka, zbieramy pieniądze też przez stronę pah.org.pl.
Jesteśmy oswojeni z takimi sytuacjami? Czy da się je w ogóle oswoić?
Na pewno się do nich przyczajamy, choćby przez takie sytuacje uchodźcze jak ta, która ma miejsce na naszej granicy z Białorusią. Problemy Afganistanu, ale i innych krajów, które są dotknięte kryzysem humanitarnym, stały się nam przez to paradoksalnie bliższe. Ale kiedy słyszę, gdy ktoś mówi, że są to tacy sami ludzie jak my, to protestuję, bo to oczywiście prawda, ale zapominamy, że to są ludzie, którzy noszą w sobie traumę, której nikt z nas nie doświadczył i prawdopodobnie nigdy w życiu nie doświadczy. To są osoby, które często doznały skrajnej biedy albo musiały uciekać z domów przed przemocą, prześladowaniem.
Żyły w ciągłym strachu, a ich życie było bardzo kruche i niestabilne. Rozmawiałem z nimi wiele razy. Ich marzenia są bardzo proste - dotyczą spokoju, braku głodu czy możliwości puszczenia dzieci do szkoły. Chcą przestać żyć w strachu. Nie wiemy, jak będzie wyglądała rzeczywistość afgańska w nowej sytuacji; padają różne deklaracje, sytuacja jest dynamiczna, pojawiają się sprzeczne opinie, spekulacje, także jeśli chodzi o migrację z Afganistanu. Niektórzy wieszczą, że będzie powtórka z 2015 roku, ale weźmy pod uwagę nowe okoliczności.
Wcześniej migracje zwykle zaczynały się z lotniska w Kabulu. Ludzie lecieli do Rosji, Iranu lub Turcji, a potem drogą lądową ku Europie Zachodniej. Dziś na lotnisku są problemy ze zwykłą ewakuacją, nie mówiąc już o lotach komercyjnych. Pozostaje tylko droga lądowa, która jest niebezpieczna i skrajnie wyczerpująca. Czyhają bandyci, handlarze ludźmi - to ciężka decyzja narażać rodzinę na taką formę ucieczki.
Afganistan to pomoc akcyjna, trzeba być tam teraz. Ale te trendy pomocowe się przecież zmieniają.
Kamery telewizyjne wyjeżdżają, a my zostajemy. Pomoc humanitarna w ostatnich latach bardzo się sprofesjonalizowała. Pomagamymie tylko akcyjnie, ale przede wszystkim długoterminowo. Jeśli są warunki, to staramy się uniezależnić ludzi od pomocy, np. pomagając im w uprawach i dawaniu zatrudnienia przy różnych pracach, skupiamy się też na pomocy rozwojowej, czyli działaniach, które mają ich zabezpieczyć przed kryzysem, np. klimatycznym. Przykładem takiego myślenia są specjalne tamy piaskowe, które budujemy w Kenii ze wsparciem polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Bardzo sprytne rozwiązanie, dzięki któremu woda jest łapana jak gąbka w piasek w porze deszczowej, a potem można korzystać z niej przez wiele miesięcy w porze suchej, np. do nawadniania upraw, więc rolnictwo nie zamiera, ludzie nie muszą uciekać do miast. Niestety, coraz częściej mamy do czynienia z tak zwanymi megakryzysami, kiedy jedno konkretne miejsce dotyka kilka kataklizmów naraz, np. skutki koronawirusa i zmian klimatycznych: susze, powodzie, huragany, plaga szarańczy, a do tego jeszcze konflikt zbrojny, tak jak w tamtym roku w Sudanie Południowym.
To oznacza dla organizacji pomocowych konieczność dysponowania większymi środkami finansowymi i jeszcze sprawniejszą koordynację, tak by pomoc nie docierała w te same miejsca podwójnie, a w inne wcale. I takich sprzężeń niestety będzie coraz więcej. Już teraz mamy na świecie ćwierć miliarda ludzi, którzy wymagają pomocy humanitarnej, a mówimy cały czas o fundamentalnych sprawach zachowania życia i zdrowia, godnych warunków egzystencji.
Na początku 2020 roku takich potrzebujących było 170 milionów. Krajobraz pandemiczny jest dla świata druzgocący. W tym zapomnianym świecie, w świecie południa, setki milionów ludzi nie mają pieniędzy na żywność, szkoły są pozamykane, co oznacza, że dzieci zamiast na lekcje trafiają do pracy, a dziewczynki wydaje się przedwcześnie za mąż. To absolutna katastrofa pokoleniowa. Dotrzeć z pomocą, jak szacuje ONZ, uda się tylko do 153 milionów, na więcej nie ma funduszy. Dlatego warto otworzyć serca. Jesteśmy w krytycznym momencie historii ludzkości i to, co robimy dziś, będzie miało doniosłe konsekwencje i dla nas, i dla przyszłych pokoleń.