Rafał Fronia: Wrócimy na K2 - bo mamy realną szansę na szczyt
Wyjechaliśmy na tę wyprawę o ponad 2 tygodnie za późno. Bazę założyliśmy w złym miejscu. Źle wybraliśmy drogę. Ale wrócimy tam. Szykujemy się na grudzień - mówi himalaista Rafał Fronia.
Pierwsze pytanie jest oczywiste, prawda?
Pewnie: „Po co my tam jeździmy?” (śmiech).
Ależ skąd: „Jak się pan czuje?”
No nie uwierzy pan, ale znów czuję się do d..y. Bo dwa tygodnie temu...
...Oj, widzę dziurę w ręce.
Jest dziura, ale przede wszystkim jest sześć złamanych żeber. Rower. Niedziela, u mnie, na obrzeżach Jeleniej Góry. Trochę się ścigaliśmy z kolegą, złapałem pobocze, miałem trochę spocone ręce - i wypuściłem róg z kierownicy. No i się wywaliłem. Najgorzej, że jedno żebro, piątka, jest złamane w dwóch miejscach, z przodu i z tyłu - więc po środku jest luźny kawałek. Spać można tylko na lewym boku, nie bardzo można się śmiać.
A to złamanie z K2 dobrze się panu zrosło?
Tak. Tyle, że już na dole się okazało, że to nie było złamanie, tylko pęknięcie. To ta druga ręka. [Rafał Fronia pokazuje jedną z blizn na drugiej ręce, chwilę szuka tej odpowiedniej]. O, tu uderzył kamień. Była rana, wyglądało to dość makabrycznie. Kiedy zszedłem ze ściany, pierwsza diagnoza Piotrka Snopczyńskiego, ratownika GOPR-u, na widok tej opuchlizny brzmiała: "Stary, masz złamanie z przemieszczeniami, dramat. A jeśli są tam jakieś krwiaki, to jeszcze nam tu za 3 dni umrzesz, bo się porobią zakrzepy. Natychmiast na dół, natychmiast szpital". Byłem spanikowany, naprawdę przerażony, zapakowali rękę w łupki, a śmigłowiec przyleciał dopiero po 48 godzinach. W szpitalu, po prześwietleniu, pierwszy lekarz chciał mnie od razu posłać do gipsowania, dopiero kolejny, chyba bardziej doświadczony, stwierdził, że gips nie dość, że nie jest potrzebny, bo to pęknięcie, to jeszcze i tak nie ma żadnego sensu, dopóki nie zejdzie opuchlizna. Założyli mi jakieś takie delikatne łupki i w nich wróciłem do kraju. Można powiedzieć, że nic wielkiego się nie stało. Ale nie wspinałem się od tego czasu w ogóle. Do momentu wypadku na rowerze byłem tylko raz w skałach, ale nie miałem szans się sensownie wspinać - ręka zwyczajnie wciąż jest za słaba.
CZYTAJ TAKŻE: Denis Urubko już w Polsce. Chce wrócić na K2. "Mam już duże doświadczenie"
Ile pan tych wypadków dotąd zaliczył? W „Anatomii góry”, pańskiej nowej książce, niewiele pan o nich wspomina.
Napisałem o tym kiedyś esej - "Nie umarłem siedem razy" - bo tych poważniejszych sytuacji naliczyłem w swoim życiu właśnie siedem. Ale najbliżej tego pukania do Św. Piotra, to byłem jednak na Gasherbrumach, kiedy z Jarkiem Gawrysiakiem próbowaliśmy zrobić trawers całego masywu. To było w Kuluarze Japońskim, dokładnie tam, gdzie w 2013 roku zginął Artur Hajzer. Chwyciłem się starej poręczówki - a na linach poręczowych zjeżdża się tyłem. Wpiąłem się przyrządem, obciążyłem linę, a ona pękła, jakby to był makaron. Poleciałem głową w dół. W zasadzie nie miałem żadnej szansy. Czekan był przypięty do plecaka, bo przecież trzymałem przyrząd, nie mogłem więc nim hamować. Leciałem w przepaść. Aż po kilku-kilkunastu metrach wbiłem się kaskiem w taką małą szczelinę w skale. Obróciło mnie o 180 stopni, ale kask jakimś cudem się w tej szczelinie zaklinował. Kask pogruchotany, głowa porysowana, plecy bolały mnie tak, że nie mogłem w nocy spać, ale przeżyłem. Gawrysiak uznał, że wydarzyło się coś zupełnie niemożliwego. Wystarczyło kilka centymetrów w prawo czy lewo względem tej szczeliny a po prostu odbiłbym się od skały i poleciał prosto w dół.
Czytam „Anatomię góry” i widzę, że Pan miał dość nietypową drogę do himalaizmu w porównaniu z większością ludzi z czołówki.
Moim zdaniem to właśnie była bardzo typowa droga.
A typowa to nie jest taka: „Pamiętam tego chłopaka ze skałek, miał chyba z 16 lat, a wspinał się już jak zawodowcy. Potem spotykaliśmy się w Tatrach...” i tak dalej? A pan chyba początkowo wolał od wspinania biegi ultra - i to zanim to się stało modne.
I tak, i nie. Akurat karierę biegacza zacząłem jeszcze w latach 80-tych, jako junior oczywiście. Potem było trochę przerwy, ale gdzieś w połowie lat 90-tych, targany różnymi życiowymi poszukiwaniami swojej drogi, próbowałem znaleźć jakąś odskocznię, jakieś lekarstwo. Gdybym wtedy a nie kilka lat później trafił do ultramaratonów, to może by to wyglądało inaczej. Ale trafiłem w góry, w czym pomógł mi mój nieżyjący już partner, Jaro Mazur, z którym pojechaliśmy na Mont Blanc. Mój pierwszy kontakt z górami był euforyczny. Tak dobrze się tam czułem, wracałem tak mocno naładowany - a jednocześnie przebywanie z górami tak zupełnie marginalizowało te wszystkie problemy z codziennego życia. Firma i cały związany z nią stres na przykład. Co z tego, że akurat nie ma pieniędzy na zapłacenie jakieś raty. Co z tego, że była jakaś stłuczka z firmowym autem. To wszystko przestawało mieć dla mnie takie pierwszorzędne znaczenie. To mają być problemy? Nie, to tylko epizody. No dobrze, ale dlaczego ja się upieram, że moja droga do himalaizmu była całkiem normalna?
Właśnie.
Bo zacząłem od gór niskich. Najpierw chodziłem po Tatrach, ale nie wspinałem się w ekstremalnych ścianach, nie byłem też wspinaczem skałkowym. Potem były Alpy, później Elbrus, jeszcze później wycieczki do Ameryki Południowej. Bardzo dużo tam eksplorowałem, wspinałem się tam od samej góry, od Ekwadoru i Peru aż do samego dołu, aż po Ziemię Ognistą, to było jakieś 10 wypraw. Zdobyłem prawie wszystkie ważniejsze szczyty Ameryki Południowej - owszem, nie te szczególnie trudne technicznie, czyli nie Cerro Torre i nie Fitz Roy. Ale Lanin, Cotopaxi, Chimborazo, Aconcagua, czy bodaj pierwsze polskie wejście na najwyższy szczyt Boliwii Nevado Sajama - to wszystko już tak. A więc było całkiem sporo tych gór 5-cio czy 6-ciotysięcznych. Potem był pierwszy siedmiomiotysięcznik, czyli Pik Lenina. A jeszcze później zamarzyła się ta pierwsza ósemka. Po raz pierwszy zabrał mnie na tę ósemkę Krzysztof Wielicki - i od razu zakochałem się w nim jako człowieku. Nie, nie jako wspinaczu. Mi w nim nie tyle imponowało to, że zdobył Koronę Himalajów, choć oczywiście doceniam to osiągnięcia - znacznie bardziej imponowało mi to, jak on do tego podchodzi. On nie mówił "Fronia, co ty tam wiesz o górach, ja ci tu zaraz wszystko pokażę i wytłumaczę. " Nie, od samego początku był przede wszystkim przyjacielem. Związałem się więc z nim na kilka wypraw - byliśmy jak dotąd razem na czterech. I tak już zostało. Zostały te góry najwyższe. Następny rozdział zaczął się, kiedy 2009 roku byłem z Anną Czerwińską na wyprawie na Baruntse...
CZYTAJ TAKŻE: Oficjalnie: Koniec marzeń Polaków o wejściu na K2!
...W książce nie opisuje pan tej wyprawy. Ale szczytu nie udało się zdobyć, o ile dobrze kojarzę, bo drogę przecinała jakaś wielka szczelina. O co właściwie chodziło?
Obsunęła się grań szczytowa. A my do końca nie mieliśmy o tym pojęcia. Ruszyliśmy do ataku szczytowego z Mariem, świetnym wspinaczem, który uczył mnie wspinania w lodzie. On w pewnym momencie stwierdził, że musi zawrócić, czuł się słabo, plecak wydawał mu się jakiś strasznie ciężki, wyglądało to marnie. Dalej poszedłem sam. I jakieś 150 metrów przed szczytem natrafiłem na ten obryw. W pojedynkę nie miałem szans tego przejść. wycofałem się do obozu II, gdzie czekał Mario, ruszyliśmy dalej w dół. A po dojściu do podstawy ściany zorientowaliśmy się, że w plecaku Mario leży wielki kilkukilogramowy kamień, który dla jaj wsadzili mu tam Szerpowie. Myślałem, że ich pozabija. W każdym razie wyprawę zakończyliśmy i ruszyliśmy przez Kathmandu do Warszawy. I właśnie w Katmandu spotkaliśmy Artura Hajzera. Znałem go już trochę wcześniej, ale tym razem jakoś tak dziwnie mi się przyglądał, przysłuchiwał, wyglądało to trochę tak, jakby mnie w myślach ważył i mierzył. Czułem, że ma mi coś do powiedzenia. Tym czymś okazało się zaproszenie do programu Polskiego Himalaizmu Zimowego.
Hajzer rozpostarł wtedy przed panem czerwony dywan do elity polskiego himalaizmu?
Oj, nie do końca. Hajzer powiedział tak: Utworzył się taki program, może i byś się nadał, ale wiesz, masz taki problem, że się słabo wspinasz. Jak chcesz, to masz tu listę - masz zimą zrobić to, to i to - to może cię weźmiemy.”
Co było na tej liście?
Filar Świnicy, Kazalnica - Korosadowicz, czołówka Mięgusza, przejście Grani Tatr Wysokich. I jeszcze parę innych pozycji. Zasuwałem wtedy w Tatrach całą zimę - jakieś 10 weekendów z rzędu. W każdy zimowy piątek jechałem w Tatry, wracałem na poniedziałek rano. Uczył mnie Robert Kaźmierski - właśnie pod jego okiem ćwiczyłem warsztat.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE
nowiny24.pl/x-news
Musiał pan więc przejść przez jeden sezon kilkuletni „zapas” klasycznych dróg wielkościanowych w Tatrach, by załapać się do ekipy Hajzera?
I właśnie w ten sposób stałem się wspinaczem, który jako tako radzi sobie w trudnym terenie. I którego nie ma już strachu zabierać zimą w góry wysokie. No i się załapałem. Pojechaliśmy na Nanga Parbat - i tam wspinałem się w trójce (w zespole trójkowym - red.) z Robertem Kaźmierskim i Arturem Hajzerem. A potem była wyprawa na zimowy Broad Peak - i tak się zaczęło. Zaczęły się trudniejsze cele, trudniejsze drogi, większe wyzwania, więc natychmiast spadła nam, że tak powiem, liczba sukcesów przypadających na wyjazd. Nagle okazało się, że wyprawa nie zawsze kończy się wejściem na szczyt, że góry potrafią stawiać naprawdę spory opór, że są wyzwania jeszcze trudniejsze od naprawdę trudnych wyzwań - i mniej więcej w ten sposób doszliśmy do zimowego K2, które chyba można nazwać wyzwaniem ekstremalnym.
Znów wybieracie się w tym roku na K2, w pańskiej książce jest nawet krótki manifest. To już pewne, że będzie wyprawa?
Nic nie jest pewne, dopóki ktoś (sponsor) nie wyśle przelewu. W tej chwili trwają rozmowy z różnymi potencjalnymi sponsorami, od ministerstwa począwszy. Wydawało nam się, że po szumie medialnym, który był związany z ostatnią wyprawą, będzie to prostsze. Ale wcale tak nie jest. Sam jestem jednak dobrej myśli. Czasu nadal mamy dużo, mamy też swoje plany przygotowawcze. We wrześniu wybieramy się więc na Manaslu. Zdajemy sobie sprawę, że potrzebni są nam nowi ludzie - jeśli tylko będą pieniądze, to pojedzie z nami kilku młodych(doświadczeniem), dobrych wspinaczy, którzy mają za sobą spore osiągnięcia wielkościanowe, ale jednak nie mają doświadczenia powyżej tych 7000 metrów. Tym razem więc to ja będę trochę w tej roli, w której był kiedyś Hajzer, kiedy zapraszał mnie do ekipy. Działamy w każdym razie. I osobiście jestem przekonany, że wyprawa na K2 się odbędzie. Czy ze mną, czy beze mnie, to się jeszcze okaże.
W „Anatomii góry” są dwa rozdziały poświęcone Denisowi Urubce.
Tak naprawdę to jeden rozdział, który wydawca podzielił. Owszem, nieładnie jest oceniać kolegów. Ja sobie na to pozwoliłem. Denis nie był tylko kolegą, był na szpicy, przyglądałem mu się, podpatrywałem by czerpać wzór.
To mi w takim razie pański wydawca zadał trudną zagadkę - mam wrażenie, że z obu części tego rozdziału o Urubce płyną jednak inne konkluzje.
Jekyll i Hyde, prawda? Bo ja go tak właśnie oceniłem. Sam mam do niego zupełnie inny stosunek jako do człowieka, niż jako do wspinacza. Albo może inaczej oceniam go jako kolega, a inaczej jako wspinacz. Bo to, co zrobił jako partner wspinaczkowy, w moim odczuciu było niedopuszczalne. Jadąc tam, nie byliśmy podzieleni na lepszych i gorszych. Każdy z nas miał takie samo prawo i taką samą szansę na atak szczytowy. Wielicki nie wyznaczył Gołąba czy Bieleckiego, czy kogokolwiek innego jako pretendenta do ataku szczytowego. Jechaliśmy wszyscy razem, wszyscy razem pracowaliśmy i się aklimatyzowaliśmy. Spójrzmy na sytuację z momentu mojego wypadku. W obozie drugim jest Małek z Chmielarskim. Ja wychodzę z Piotrkiem Tomalą, żeby w ślad za nimi zakładać obóz III. Gdybyśmy wtedy wszyscy czterej zrealizowali ten plan, mielibyśmy tym samym minimum aklimatyzacyjne do ataku szczytowego. Nie Bielecki, Urubko czy Gołąb, tylko właśnie Małek, Chmielarski i może Tomala i Fronia jako support. I mogłoby się zdarzyć tak, że w następnym oknie pogodowym byłaby szansa. Oczywiście kamień, moja ręka, Krzysztof podejmuje decyzję - zmiana drogi - wszystko się zmieniło. I w końcu stało się, jak się stało. Ale każdy mógł mieć swoją szansę. W tym kontekście to, co zrobił Denis, było całkowitym przekreśleniem pracy zespołu.
Czy w takim razie zespół przekreśla Denisa Urubkę?
Nie. Co do zasady, to wcale nie byłbym jakimś zażartym przeciwnikiem jego udziału w następnych wyprawach. Przede wszystkim mogło zabraknąć rozmów z Denisem przed ostatnią wyprawą, na pewno też zgrania. Bo prawda jest taka, że my na tej wyprawie wcale nie byliśmy zgrani z Denisem, ledwo się znaliśmy.
A ten jego desperacki atak to nie była summit fever? Jedna z tych sytuacji, w których wspinacz tak bardzo chce osiągnąć cel, że przestaje myśleć racjonalnie...
... I dostaje małpiego rozumu? Nie wiem. Sam Denis w ostatnich wywiadach prezentuje nam kilka twarzy. Raz mówi, że w zespole była słaba atmosfera i nie było woli walki. W innym wywiadzie mówi z kolei, że było super i świetnie. Nie wiem, co siedzi w jego głowie. Ale do oceny Denisa muszę dodać coś jeszcze. Kiedy z rozwaloną ręką siedziałem w bazie, wcale nie było takie pewne, czy śmigłowiec zdoła po mnie szybko przylecieć. Drugiego dnia rano pogoda jest kiepska, śmigłowca nadal nie ma, za to podchodzi do mnie Denis, kładzie mi rękę na ramieniu i mówi: Słuchaj, jeśli dziś nie przylecą, to ty chyba musisz ruszać na dół. Od jutra pogoda będzie jeszcze gorsza. Ja idę z tobą. Sprowadzę cię na dół". Nie, nie sądzę, żeby on rzucał te słowa na wiatr.
Gdyby naprawdę z panem zszedł, na szczyt nie miałby już chyba cienia szansy?
Tak. Całkowicie przekreślałoby to możliwość zdobycia przez niego K2. Koniec. Minimum 4 dni szedłby z inwalidą Fronią na dół, potem z 5-6 dni do góry. Ale był naprawdę gotów poświęcić swoje wielkie marzenie, żeby mnie ratować. A ja nie byłem nawet jego przyjacielem - ot, po prostu kolegą, jednym z wielu w tym sporym zespole. Pierwszy raz byliśmy razem na wyprawie. A on chce zrobić dla mnie coś takiego. Jak więc mógłbym go jakoś nieodwołalnie osądzać? Owszem tydzień później odwrócił się od wszystkich i pobiegł na szczyt. Zarazem pamiętajmy, że jednak proponował Adamowi Bieleckiemu, żeby zrobili to razem. Tylko że Adam naprawdę nie jest wariatem. Miał rozwaloną głowę, pogruchotany i częściowo niedrożny nos, mógł mieć realne problemy z oddychaniem. Oprócz tego był zmęczony, bo właśnie wrócił z wyjścia aklimatyzacyjnego. Dlatego nie widzę nic dziwnego w tym, że nie poszedł z Denisem. Ale dlaczego poszedł sam Denis? Racjonalnie nie potrafię tego wytłumaczyć. Wielka, wielka determinacja.
A pan miał kiedyś taki moment? Chwilę, w której summit fever kazałaby panu w górach zrobić coś naprawdę wbrew logice, zasadom bezpieczeństwa, szacunkom ryzyka i tak dalej?
Nie. Ja bez problemu nazywam siebie tchórzem. Nigdy nie byłbym w stanie zaryzykować wszystkiego. Staram się do końca panować nad tym, co się dzieje. I jeśli widzę, że coś jest nie tak, to po prostu nie wychodzę do szczytu. Lhotse. Może tylko tam była taka sytuacja, że nie powinienem był jednak czegoś zrobić. Mi szło się tam bardzo szybko, Piotrek wspinał się wolniej, straciłem z nim kontakt. No i właśnie wtedy, kiedy już wiedziałem, że nie wspinamy się razem, że jestem sam w całej ścianie Lhotse powyżej obozu IV, a jednak poszedłem do góry, to może rzeczywiście była jakaś namiastka takiego małpiego rozumu.
Co pan wie dziś po wyprawie na K2, czego nie wiedział pan przed wyprawą? Stało się to, co musiało się stać, czy jednak były błędy?
Były. Jak najbardziej. Myśmy tam popełnili od cholery błędów!
Jedziemy zatem.
Jedziemy. Tylko najpierw dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, części tych błędów raczej nie dałoby się naprawić w trakcie wyprawy. A po drugie - mówimy wyłącznie o moich subiektywnych odczuciach, koledzy mogą mieć w tej materii zupełnie inne zdanie.
Zacznijmy od bazy. Otóż mieliśmy ją rozbitą w złym miejscu. Byliśmy rozstawieni na samym dole, w miejscu bardzo mocno wystawionym na podmuchy wiatru. Mieliśmy gigantyczne szczęście, że nie trafiliśmy tam na jakiś huragan. A przypominam, że kilka lat temu Janusz Gołąb całkiem dosłownie odfrunął spod Gasherbrumów - wiatr zabrał go razem z namiotem i rzucił kilkadziesiąt metrów dalej. Tym razem spał z paszportem w śpiworze i nam doradzał to samo
Pamiętam ten moment w pana książce. Krzysztof Wielicki, zmęczony i chyba chory, doszedł tam i kazał budować bazę.
Tak. Ale to jednak nie o to chodziło. Przede wszystkim to tam było miejsce, w którym jesienią tragarze złożyli największą część naszych zapasów. Z kolei ci tragarze, którzy szli z nami po dojściu do tego miejsca, natychmiast rzucali swój bagaż i zbiegali na dół. To zrozumiałe - było bardzo zimno, wiał silny przenikliwy wiatr, nie dziwię im się. Żeby założyć bazę bliżej ściany, musielibyśmy to wszystko poprzenosić przez lodowiec na nowe miejsce - a to kilka ton sprzętu i zapasów. W efekcie każdorazowo musieliśmy potem podchodzić pod ścianę około półtorej godziny - a przecież zimą mamy ledwie osiem godzin na wspinanie na dobę, bo na tyle starcza dnia. Więc tak, lokalizacja bazy w moim odczuciu była błędem, choć nie naszym. Najgorzej było po zmianie drogi - przecież kiedy wyprawa przeniosła się na Żebro Abruzzich, z bazy było tam tak daleko, że trzeba było założyć pośredni obóz ABC. I czasem wychodzić z bazy jeszcze w przeddzień dnia wspinaczkowego, nocować w ABC i dopiero ruszać w ścianę. Kolejny błąd to wybór drogi.
Czyli od razu powinniście byli uderzać Żebrem Abruzzich?
Zdecydowanie tak. Ale nie można było tego przewidzieć. Droga Basków jest szybsza. Ale i tego błędu byśmy przed wyprawą nie uniknęli. Rok 2011. Robię obserwację pogodowe. Przez 78 dni najwyższą temperaturą zanotowaną w bazie było -11 stopni. W piękny dzień, w słońcu, bez wiatru i tak dalej. Rok 2018. Luty. Wysokość 6200 m. n.p.m. - i ja widzę wodę. Na ścianie skalnej śnieg się wytapia i woda płynie. Czyli jest powyżej zera! Pewnie pół stopnia, ale jednak.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE
kurierlubelski.pl/x-news
I stąd te wszystkie bombardowania kamieniami na Drodze Basków? Bo przecież to właśnie topnienie lodu jest tego najczęstszą przyczyną.
Dokładnie. Był taki skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju - dlaczego K2 tak trudno zdobyć? Bo latem jest za zimno, a zimą za ciepło. Żart - ale jest w nim sporo prawdy. Warunki były zupełnie niezwykłe. Nad ranem w obozie II można było zanotować jakieś -40, -50 stopni. Wychodziło słońce i po godzinie temperatura w słońcy wynosiła już nieco powyżej zera! W godzinę amplituda temperatur potrafiła sięgnąć 50 stopni. Żaden lód nie mógł tego wytrzymać. Fizyka, zaczynało to wszystko pracować i dlatego sypało nam się na łeb. Gdybyśmy od razu wybrali Żebro Abruzzich, nie mielibyśmy tego problemu w aż takim stopniu.
Na tym koniec listy błędów?
Nie. Analiza pogodowa mówi nam, że nie powinniśmy byli wyjeżdżać na tę górę 27 grudnia. O nie. 28 grudnia to my już powinniśmy byli mieć założoną jedynkę. Innymi słowy - trzeba było ruszyć z Polski wcześniej, po to, by dokładnie kiedy zaczyna się zima, zacząć już operacje w ścianie. Tymczasem my zaczęliśmy je 10 stycznia. Niestety, luty był w Karakorum bardzo śnieżny, bardzo wietrzny, bardzo mokry. To też anomalia, bo zima jest tam zwykle sucha, a my tym razem musieliśmy odkopywać namioty. W każdym razie jednak te najgorsze warunki zaczęły się dopiero w lutym.
Następnym razem wyciągniecie z tego wnioski?
Oczywiście. Siedzimy nad tym, myślimy, zbieramy i analizujemy. Gdybyśmy ich wszystkich nie popełnili, mielibyśmy większą szansę na szczyt.
A okien pogodowych by wystarczyło? O to pod koniec wyprawy toczył się spór wśród obserwatorów.
Wystarczyłoby, ale tylko, jeśli bylibyśmy te dwa tygodnie wcześniej pod K2. I oczywiście już bez żadnej zmiany drogi. Pytano mnie parę razy, jak oceniam w procentach szansę na zdobycie góry. 10, 20, może 50?
Znam pańską odpowiedź - Zero albo sto procent.
Bo właśnie tak jest. Mamy zbiór różnych czynników: czas, aklimatyzacja, ubezpieczenie drogi, przygotowanie zespołu, okna pogodowe. Jeśli jeden z czynników nie zagra - to nie wejdziemy. A jeśli wszystko zagra, to szczyt jest nasz. Bo czym tak naprawdę ta góra różni się od innych gór? Tak naprawdę nie ma tam nic, co mogłoby się dla nas okazać przeszkodą nie do przebycia, co mogłoby nas przerosnąć. To był bardzo mocny zespół - wśród tych 11 chłopaków każdy mógł stanąć na szczycie. Ja przyznam, że odrobinę obawiałem się trudności technicznych, że na wysokości 6,5 czy 7 tysięcy może mnie czekać bardzo trudna wspinaczka lodowa, że mogę nie dać rady. Ale nie - nic takiego tam nie było. Poręczowałem ścianę jak wszyscy, miejscami na żywca po jakieś 200 metrów, było to jak najbardziej do zrobienia.
Serio może was tym razem poprowadzić Leszek Cichy? Wspomniał pan o tym w książce.
Nie wiem, nie mnie o tym decydować.
Może lepiej nie pytać?
Jeśli pada takie pytanie, to znaczy, że kogoś to nurtuje. Nie ja decyduję o wyborze kierownika. I to nie zawodnicy wybierają sobie lidera. Ja więc niespecjalnie mogę powiedzieć, czy mi pasuje Leszek Cichy. Choćby dlatego, że nie znam go od strony górskiej - bo nigdy nie byłem z nim w górach. Nie potrafię go ocenić. A jeśli miałby być kierownikiem, to przecież raczej on miałby ocenić mnie i zdecydować, czy jego zdaniem się nadaję.
A gdyby jednak to pan miał wybierać sobie kierownika?
Z pewnością nie będzie mi to dane. Ale wtedy chciałbym, żeby to był Krzysiek Wielicki. Wiem, że był czasem negatywnie oceniany po tej wyprawie. Ale ja się z tą oceną kompletnie nie zgadzam. On ma niewiarygodne doświadczenie i świetną intuicję. On ma tego górskiego nosa.
Kibicuje pan teraz Andrzejowi Bargielowi, który próbuje zjechać z K2 na nartach?
Oczywiście. Był zresztą z nami na Manaslu. To jest facet, który zawsze jest uśmiechnięty, zawsze ma banana na twarzy, nie sposób go nie lubić. Robi nieprawdopodobne rzeczy - więc zawsze jest chęć, żeby go wspierać.
Próbowaliście go zapraszać do składu wypraw zimowych.
Wiele razy. Dalej zresztą są takie próby, co chwila zresztą słyszę powracający motyw, że Jędrek myśli o udziale, że może jednak do nas dołączy.
A z drugiej strony on sam wiele razy mówił, że nie znosi tych wielkich wypraw i oblężniczego stylu, że jeśli już - to styl alpejski. Przy okazji - na K2 zimą można myśleć o stylu alpejskim?
Denis mówi, że tak się da. Simone Moro też. Ja mówię, że się nie da. Ok - jeśli ktoś jest w stanie pójść po bandzie i ruszyć bez gwarancji powrotu, jak ostatnio Denis, to proszę bardzo. Ale gdybyśmy to my ruszyli na K2 w stylu alpejskim, to pierwsza lawina by nas zabiła, druga lawina również by nas zabiła, ten kamień też by mnie zabił - bo po prostu bym odpadł, przecież nie byłbym wpięty do liny. I tak dalej, i tak dalej. Ale wracając do Jędrka - on po prostu nie pasuje do tego programu. Nie kryje, że jemu nie pasują takie wyprawy, on chce swoich sukcesów, wspina się, żeby zjechać ze szczytu na nartach - to jest jego idee fixe i jest w tym świetny. Więc właściwie nie wiem, po co miałby coś w tym zmieniać. Choć bardzo, bardzo bym chciał, żeby do nas dołączył. Jest świetnym kompanem i świetnym wspinaczem.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE
nowiny24.pl/x-news
Nie boi się pan, że w tym roku pod K2 zimą będzie tłok?
Nie do końca. Bo matematyka pokazuje, że poza może Rosjanami nie ma takiego składu, który byłby w stanie to zrobić. Owszem Rosjanie już tam byli. Zrobili mniej więcej to samo co my. Najpierw Droga Basków, na której mieli bardzo ciężkie przejścia - w tym wypadek śmiertelny na wyprawie. Potem przenieśli się na Żebro Abruzzich i skończyli tam ciut niżej od nas. Oczywiście teoretycznie może być też tak, że Simone Moro zbierze jakąś międzynarodową ekipę i również tam ruszy. Szczerze mówiąc jednak wydaje mi się to mało prawdopodobne, bo wcale nie ma tak wielu wspinaczy gotowych okupować tę górę przez całą zimę za kwotę rzędu pół miliona dolarów - bo tyle mniej więcej na to trzeba. W całej historii na K2 były zimą tylko 4 próby. Dla porównania - na Nanga Parbat około 30.
À propos budżetów. Funkcjonuje ta legenda o biedzie w polskim himalaizmie w czasach PRL - o własnoręcznym kuciu haków i przerabianiu butów. Wszystko prawda, ale z drugiej strony Andrzej Zawada ruszał na pierwszą wyprawę zimową na K2 w 1987 roku, mając około 700 tragarzy i wiele ton sprzętu, 15 wspinaczy i 33 osoby personelu. To chyba kosztowało więcej niż pół miliona dolarów?
Relatywnie tak. Ale z drugiej strony logistycznie wcale aż tak wiele się nie zmieniło od tamtych czasów. Tylko ciężar pracy leży gdzie indziej. Z nami szło 195 tragarzy, zimą. Ilu poszło jesienią zanosząc do bazy to, czego nie nieśliśmy my - czyli np namiot mesowy, gaz, paliwo do generatora i ogrzewania mesy, nawet dokładnie nie wiem. W 2010 roku 65 tragarzy niosło tylko i wyłącznie kerosynę - czyli nasze podstawowe paliwo oprócz gazu. Owszem, sprzęt stał się lżejszy, nasze buty nie ważą już 3 kilo, tylko 1,2 kg, ale to wcale nie zmienia tak wiele. Dla przykładu - cały kosmiczny postęp w dziedzinie produkcji haków, karabinków etc sprowadza się do tego, że nie nieśliśmy tony tego sprzętu, ale ok. 650 kilogramów.
Za to mieliście Wi-Fi w bazie - cały świat był na wyciągnięcie ręki, ale i wy byliście na wyciągnięcie ręki tego świata. W którym momencie zaczęliście mieć tego dosyć?
Oczywiście po Nanga Parbat. To było jak wybuch bomby wodorowej. Myśmy przygotowując się do wyprawy mieli nadzieję, że odpowiedzialny za łączność Marcin Kaczkan zrobi to, co obiecuje. Ale była to tylko nadzieja, bo jeszcze nikt przed nim w historii nie zabrał ze sobą dwumetrowego spodka anteny satelitarnej, 400 kilogramów kabli i różnych urządzeń, nie mówiąc już o wykupieniu odpowiedniego łącza. Kaczkan zamknął się z tym wszystkim na 4 dni, pomontował to wszystko i nagle stał się cud.
Ale wyjeżdżając na wyprawę nawet nie liczyliśmy się z potrzebą np utajniania numerów telefonów. Wydawało nam się, że jakikolwiek szum medialny, który uda nam się spowodować, będzie tylko i wyłącznie zyskiem dla wyprawy, bo może ktokolwiek będzie o tym mówił. W pierwszych dniach wyprawy dzwonił do nas regularnie tylko Janusz Kalinowski z PAP-u. Ze dwa razy zadzwonił też TVN. Wszystko w normie. Jeden dwa telefony dziennie od mediów - "co się u was dzieje?". "No nic się u nas dziś nie dzieje" - tak brzmiała typowa odpowiedź. Kto ją kilka razy dostał, ten zwykle przestawał dzwonić.
Aż tu nagle zaczyna się akcja na Nanga Parbat.
I już nie mamy trzech telefonów dziennie. Aparat dzwoni dosłownie non-stop. Próbujemy rozmawiać z ambasadą, koordynować akcję i nią zarządzać, ale to się stawało niemożliwe, telefon non stop był zajęty. Zmienialiśmy się przy jego odbieraniu. Artur Małek potrafił nawet powiedzieć do słuchawki "pizzeria, słucham" - oczywiście już dobrze wiedzieliśmy, że np o 4 rano polskiego czasu może dzwonić tylko polski dziennikarz. Nagle okazało się, że do bazy jedzie TVP, potem, że także TVN. O tym się nie mówi, ale jeden z operatorów TVN przeżył tylko cudem silny atak choroby wysokościowej. Zapowiedzi były szumne - ekipy telewizyjne miały sobie zakładać własną bazę i być samowystarczalne. W rzeczywistości dziennikarze mieszkali w naszej bazie, siedzieli w naszej mesie. A gdyby nie pomoc naszego lekarza, ten operator byłby narażony na niebezpieczeństwo. To trochę nie tak miało być.
Dlaczego?
Wyobraźmy sobie, że nasza kadra jedzie na Mundial a w ich hotelu instaluje się armia dziennikarzy, z których każdy nadaje własny program na żywo. Przecież to jest niemożliwe. W Soczi nasi reprezentanci siedzieli w hotelu za 10 metrowym murem, żeby móc się skupić na swoim zadaniu. A nam nie było to dane. W pewnym momencie przerosło to nas wszystkich. Myśmy nawet wyłączali telefon. Od 27 stycznia zaczął się u nas dom wariatów. Wszystkim nam puszczały nerwy. Stąd też różne wypowiedzi...
W tym ta pańska.
Prawdę mówiąc, były i bardziej dosadne odpowiedzi - tylko nie padły na żywo. Przyznam się, że innej telewizji odpowiedziałem tego samego dnia "Od...cie się". Siedziałem w łupkach, byłem otumaniony zastrzykami, czułem się strasznie. Nie cierpię chamstwa i buty, ale wtedy po prostu nie wytrzymałem, bo też nie do końca byłem sobą. Ale też wydaje mi się, że te telefony w ogóle nie powinny mieć miejsca. Trudno, mleko się wylało. Zachowałem się jak burak, ale też zostało to ogólnie potraktowane bardzo wyrozumiale, z dystansem.
Ile pan miesięcy spędza w górach, tak średnio, w ciągu jednego roku?
Statystycznie to jestem na jednej wyprawie. Więc jakieś 2-2,5 miesiąca. Ale ten czas rozciąga się też na miesiące przed i po wyprawie, kiedy najpierw trzeba się przygotowywać, a później jakoś powoli wracać do rzeczywistości. A to już pół roku. I właśnie tyle czasu głowa jest w górach. A ciało tylko przez te 2-3 miesiące.
Czymś pan już za to zapłacił?
Nie. Chyba mogę być żywym dowodem na to, że jednak da się to wszystko w życiu połączyć. Jestem przedsiębiorcą, mam firmę, dobrze prosperującą, więc nie mam problemów z wyjazdami, które trzeba sfinansować z własnej kieszeni. I mam rodzinę, której nie poświęciłem dla gór. Udało mi się chyba znaleźć jakiś złoty środek. Ja naprawdę wracam z gór cichszy, mniej skłonny do konfliktu niż do kompromisu. Nazywam to "sanatorium dla duszy", wracam stamtąd szczęśliwszy.
Na K2 nie zepsuło panu „sanatorium dla duszy” to wszystko, co mógł pan przeczytać o wyprawie w sieci czy w mediach?
Nawet jeśli pojawiał się jakiś hejt, te wszystkie komentarze, że "jeżdżą się zabijać za państwowe pieniądze", to był to jakiś promil. Natomiast w społeczeństwie zostaje jednak wiedza, po co my tam jedziemy, jak my tam żyjemy, co robimy. To jest jednak wartość dodana. Dobrze się stało, że tak dużo się o tym mówi.
W namiocie w bazie też pan tak uważał?
Szczerze? Nie czytałem żadnej opinii w sieci. Ale też trochę ze swego prywatnego strachu. Bo kiedy zacząłem pisać dziennik wyprawy, to obawiałem się, że zaraz się na mnie rzucą - że "pisarz się znalazł". Że spotkam się z jakimiś opiniami w stylu "Ty stary idioto, cymbale, co ty tu wypisujesz o jakichś uniesieniach w górach, masz się wspinać i zapierdzielać." Dlatego tam nie zaglądałem. Chłopaki trochę tak, czasem się śmiali, czasem złorzeczyli, natomiast ja się starałem być od tego możliwie daleko. Ja w ogóle góry traktuję trochę w sposób mistyczny, a nie zawodowy. Nie chciałbym sprowadzić gór i tego, co mnie z nimi łączy, do roli stadionu, nie chciałbym ścigać się z górami.
Rozumiem więc, że na pytanie „Kukuczka czy Kurtyka?” odpowiada pan „Kurtyka”.
Ależ oczywiście, że tak. Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u, mój kuzyn, powiedział mi kiedyś: "Rafał, wiesz, kiedy będziesz takim zupełnie prawdziwym człowiekiem gór? Wtedy, kiedy będziesz miesiącami marzył o jakimś celu, szczycie, niech to będzie Matterhorn. Aż w końcu pojedziesz na ten Matterhorn, dojdziesz do jakiegoś przedwierzchołka, do szczytu ci zostanie ze 200 metrów. I siądziesz tam, odwrócisz się i powiesz "no k...a, jak tu pięknie. Nie idę dalej". I posiedzisz sobie na tym przedwierzchołku, a potem zejdziesz na dół. Tego już nikt ci nie odbierze". Myślę, że jestem na dobrej drodze do tego stanu. Teraz wróciliśmy z K2. Ale czy to była jakaś przegrana? Czy ja mogę powiedzieć, że nie dałem tam siebie wszystkiego? Nie. No trudno, dostałem w tyłek, nie za wiele podziałałem w ścianie, ale nie dlatego, że się migałem od pracy, wszyscy dostaliśmy baty. Ale nie wróciłem stamtąd skrzywdzony. Dostałem tam wielką naukę.
kurierlubelski.pl/x-news
POLECAMY: