Mówią Sebastian Rosenbaum i Bogusław Tracz z Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach.
W nocy z 8 na 9 maja Niemcy kapitulują. Kiedy ta informacja dociera na Śląsk i do Zagłębia?
Sebastian Rosenbaum: Dotarła błyskawicznie. Gazety informowały już w wydaniach z 9 maja o pokoju, nawołując do udziału w wielkim wiecu w Katowicach, na obecnym pl. Sejmu Śląskiego. Uroczystości odbywały się w całym województwie.
Bogusław Tracz: Najszybciej wieść o końcu wojny rozniosła się wśród żołnierzy. Czerwonoarmiści mieli powody do radości. Otrzymali zresztą z tej okazji dodatkowy przydział spirytusu. Ta niepohamowana radość miała często tragiczne skutki. Symboliczna jest tu śmierć wiceprezydenta Gliwic, Tadeusza Gruszczyńskiego, który 10 maja stanął w obronie napadniętych gliwiczan i został zastrzelony przez pijanego czerwonoarmistę.
Z jaką reakcją spotkała się informacja o kapitulacji? Po sześciu latach wojny trudno chyba nie przyjąć takiej nowiny z radością. Nie wiedząc oczywiście, co będzie w przyszłości. Czy cezurą oceny jest tu, i wtedy, i dziś, przebieg przedwojennej granicy polsko-niemieckiej?
SR: Granica z 1922 r., dzieląca Górny Śląsk, to bodaj najważniejszy punkt odniesienia. Faktycznie, dzisiejsze woj. opolskie, ale też Bytom, Gliwice czy Racibórz, to przed 1939 r. teren Rzeszy, mieszkańcy to obywatele niemieccy, nawet jeśli była wśród nich liczna mniejszość polska. Postępy niemczenia tych terenów były bardzo duże, tym bardziej że wielu Polaków po podziale regionu przeniosło się na polski Śląsk. Na „niemieckim” reakcje na koniec wojny były zbliżone do tych na Dolnym Śląsku, Pomorzu Zachodnim czy Mazurach. Nawet jeśli nie utożsamiano się z ideologią nazizmu, to utożsamiano się z państwem niemieckim i koniec wojny odbierano jako klęskę. Ponadto Armia Czerwona zachowywała się na tych obszarach brutalnie i agresywnie, traktując wszystkich mieszkańców jako Niemców, wrogów, na których można dokonać zemsty. Z kolei w części Górnego Śląska, która do 1939 r. była w Polsce, nastąpiły odwrotne procesy, czyli daleko idąca polonizacja. Oczywiście, była też mniejszość niemiecka i społeczność, która nie utożsamiała się ani z Polską, ani z Niemcami. Zakończenie wojny w grupach świadomych polskości jest odbierane pozytywnie, przynajmniej w pierwszym momencie. Kończy się okres okupacji niemieckiej, co jest wielką wartością, a czerwonoarmiści na tym obszarze jednak nie są tak brutalni. Dochodziło do incydentów, zabójstw, gwałtów, ale na nieporównywalnie mniejszą skalę niż na zachodnim Górnym Śląsku.
BT: W maju front był już daleko, ale na Górnym Śląsku utrzymywał się „stan wojenny”. To wciąż była strefa przyfrontowa. W Bytomiu czy Gliwicach większość władzy była w rękach komendantów wojennych Armii Czerwonej, którzy mieli do pomocy nie tylko regularną armię, ale i aparat terroru NKWD, wojska ochrony tyłów, kontrwywiad Smiersz. Polska administracja, która pojawiła się dopiero pod koniec marca, a faktycznie zaczęła działać od kwietnia, była przez komendantów wojskowych i przedstawicieli Armii Czerwonej przyjmowana częstokroć bardzo ozięble. Nie było tak, jak mówiono w czasach PRL-u, że strona radziecka na Górnym Śląsku we wszystkim wspierała Polaków. Pamiętajmy, że zaraz po przejściu frontu odrodziła się, częściowo, cywilna administracja niemiecka, która pod szyldem tzw. Komitetów Antyfaszystowskich współpracowała z radzieckimi komendantami wojennymi. Gdy pojawia się tu polska władza, komendanci często nie byli zainteresowani współpracą z kimś, kogo nie znali, kto przybywał z zewnątrz i miał postawę roszczeniową. W tym sensie współpraca z Niemcami była dla Armii Czerwonej korzystniejsza, bo mogli traktować ich z pozycji zwycięzcy i okupanta. Władze polskie wymagały przestawienia się na pozycję partnera.
SR: W tym czasie na terytorium sprzed 1939 r., należącym do Rzeszy, trwa wielki proces demontażu i wywozu do ZSRR zakładów przemysłowych. Zachodzi konflikt interesów z Polakami, którym zależy, żeby sprzęt pozostał na miejscu. Zgrzyt dotyczył również wywózek ludności, które były skrajnie niekorzystne dla regionu - społecznie i ekonomicznie. Ale na przedwojennym polskim Górnym Śląsku mieliśmy do czynienia z cząstkową, to prawda, ale jednak rekonstrukcją przedwojennego porządku i to od końca stycznia, gdy pojawia się administracja polska. Trwały prace uruchamiające infrastrukturę, które w dużej mierze miały charakter oddolny, nie były determinowane przez władze. Zaczęły ruszać zakłady pracy, komunikacja miejska. Tu nie ma też takich deportacji do ZSRR, ani wcześniej nie było na taką skalę - jak za pobliską granicą - ucieczek ludności przed Armią Czerwoną. Punkt wyjścia jest zupełnie inny niż na zachodzie. Jeżeli przed wojną w Katowicach istniała Śląska Biblioteka Publiczna im. Józefa Piłsudskiego, to ona niemal natychmiast po zakończeniu walk została na nowo uruchomiona. To późniejsza Biblioteka Śląska. Zaczynają działać szkoły. Po drugiej stronie dawnej granicy ten proces następował później i z o wiele większymi problemami. Tam wszystko trzeba było budować od podstaw. Decyzja Bolesława Bieruta o stworzeniu Politechniki Śląskiej to dopiero koniec maja. Śląska Opera w Bytomiu ruszyła w połowie czerwca.
Już wiosną dzieci ze Śląska i Zagłębia poszły do szkoły?
SR: Szkoły były, ale np. problemem w zachodniej części Górnego Śląska był brak nauczycieli. Stara kadra nauczycielska była niemiecka i w większości zbiegła bądź została wysiedlona. Trzeba było ściągać nauczycieli z różnych części Polski.
BT: Nie każdy chciał też przyjeżdżać, bo wiosną czy nawet latem 1945 roku panowało przekonanie, że są to ziemie sporne i nie wiadomo, co się z nimi stanie. Zdarzało się, że nauczyciele o-trzymywali nakazy pracy i - chcąc nie chcąc - musieli pojechać do Bytomia czy Gliwic.
SR: Kiedy wiosną 1945 roku te szkoły uruchamiano, dzieci często nie znały ani słowa po polsku, mówiły wyłącznie po niemiecku. Przyjęto oczywiście tezę, że ta tzw. ludność autochtoniczna jest etnicznie polska, ale jej polskość przez lata germanizacji została przytłumiona i trzeba ją teraz wskrzesić. Ma to jakieś uzasadnienie, ale w tych dzieciach często żadnej polskości nie było. Ruszyła akcja „odniemczania” - zmiany imion, skuwanie niemieckich napisów na cmentarzach, usuwanie ich z przestrzeni publicznej. W materiałach z tego okresu pojawiają się zdjęcia z uczącą się grupą dorosłych i informacją, że to kursy zwalczania analfabetyzmu. To nieprawda, bo społeczeństwo górnośląskie umiało czytać i pisać, ale nie zawsze po polsku.
Rok 1945 to też zmiany administracyjne. Władza ludowa zachowuje to, co wprowadzili Niemcy, czyli połączenie Zagłębia ze Śląskiem.
BT: Rzeczywiście, kontynuowano ideę ściślejszej integracji Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego. Spoiwem miał być przemysł. Zagłębie w 1945 roku było już bardziej uprzemysłowione niż na przykład w latach dwudziestych.
SR: Województwo śląsko-dąbrowskie jest tak naprawdę trzyczęściowe: ma Zagłębie, przedwojenny polski i niemiecki Górny Śląsk. Ten ostatni należy do Ziem Odzyskanych. Włączenie Zagłębia ma też swój aspekt narodowościowy. Zagłębiak na Śląsku miał być promotorem polskości. To 100-procentowy Polak i nie ma ambiwalencji narodowościowych. Jest też przekonanie o lewicowych tradycjach Zagłębia. Przez lata mówiono, że to PPR, w części oczywiście słusznie, ale jednak Zagłębie było raczej PPS-owskie. W decyzji o włączeniu Zagłębia przeważyły jednak względy ekonomiczne, które kierowały też Niemcami.
Wspomniał pan o nazwie „województwo śląsko-dąbrowskie”, która funkcjonowała bardzo krótko. To jednak zestawienie dwóch członów historycznych. Dlaczego z niej zrezygnowano?
BT: Ta nazwa nigdy nie była nazwą oficjalną, choć posługiwano się nią w prasie, dokumentach, a nawet na drukach urzędowych. Jednak faktycznie było to województwo śląskie. Określenie tego obszaru jako konglomeratu śląsko-dąbrowskiego było jednak bardziej użyteczne propagandowo. Terminologię „śląsko-dąbro-wskie” stosowano zatem powszechnie, posługiwał się nią nawet sam wojewoda Aleksander Zawadzki.
SR: Tak naprawdę, to była całkiem trafna nazwa. Podkreślała dualizm województwa. Gdy mowa o województwie śląskim, jak dziś, to tę obecność Zagłębia się usuwa, a zarazem promuje się niejako nieporozumienia nazewnicze, jak wtedy, gdy opowiada się o „Sosnowcu na Śląsku”. Używanie potoczne i urzędowe nazwy „województwo śląsko-dąb-rowskie” to zapewne też oddziaływanie wojewody Aleksandra Zawadzkiego, Zagłębiaka. Termin „województwo śląskie” był kalką rozwiązań przedwojennych i nawiązaniem do tradycji, ale przecież województwo z 1945 roku było całkiem inne niż przed 1939 rokiem. Nazwa „śląsko-dąbrowski” znika dopiero w 1950 roku, gdy pojawia się nazwa „katowickie”.
Wraz z Dniem Zwycięstwa wraca temat przyszłości radzieckich pomników czy nazw ulic.
SR: Należy odróżnić szacunek okazywany poległym i cmentarzom wojennym. Dziesiątki tysięcy czerwonoarmistów poległo w walkach w naszym regionie - nie tylko Rosjan, ale też Białorusinów, Ukraińców, Kazachów. Oni powinni mieć godne miejsce pochówku. Jednak pomniki na cmentarzach nie mogą mieć treści i symboliki propagującej Armię Czerwoną i ideologię komunistyczną. Elity naszego regionu powinny pomyśleć, jak upamiętniać te cmentarze w sposób godny i w jakiej formie. To powinno odbywać się godnie, a nie na kolanach jak w czasach PRL-u. Nie można zapomnieć, że dla wielu nadejście Armii Czerwonej oznaczało wyzwolenie od zagrożenia niemieckiego, ale dla równie wielu - przyniosło śmierć i zniszczenie. To trudna pamięć.
BT: Jeśli chodzi o pomniki, to wyrażają one często nie tylko hołd ludziom, ale i ideom, które nieśli na sztandarach. Polegli zasługują na pamięć i „wieczne odpoczywanie”. Natomiast czy należy chylić czoło przed ideą, w tym przypadku komunizmem?