W niepozornym budynku przy Dąbrowskiego Jadwiga Korcz-Dziadosz jest zameldowana od października 1945. Przez lata mówiła, że jest z... Sambora. Teraz twierdzi, że jest samborską zielonogórzanką. Jako dwulatka przekroczyła granicę między Kresami i Ziemiami Odzyskanymi
Niedawno na jednym ze spotkań pionierów padło pytanie, ilu z nich mieszka przez cały czas, od 1945 roku, w tym samym domu. Okazało się, że Jadwiga Korcz-Dziadosz pozostała jedyną, przynajmniej na tej sali. Pytamy panią Jadwigę o pierwsze wspomnienie. Pierwsze? To obraz morza łysych, ogolonych głów. Jednej przy drugiej. I morza oczu. Dopiero później mama powiedziała, że ten obraz to była stacja w Zbąszynku i niemieccy jeńcy czekający na transport na wschód. Dwuletnia Jadzia widziała to z perspektywy otwartych drzwi towarowego pociągu jadącego na zachód. Rzucali wówczas w ten tłum chleb, który natychmiast znikał. Jak w morzu.
- Moja opowieść o Zielonej Górze rozpoczyna się w kresowym Samborze, 15 sierpnia 1945 roku - opowiada pani Jadwiga. - Mama Helena, dziadek Michał, ja i siedem metalowych kufrów wypełnionych przede wszystkim książkami z bogatej biblioteki taty. Do tego trochę garnków, pościel, kasza, ziemniaki, jakieś tłuszcze. I moja metryka, na drugiej stronie której widać niemiecki druk.
Do tego gdzieś głęboko schowane, pisane na szmatkach, grypsy od ojca. I w jednym z nich polecenie taty, aby rodzina jechała na zachód. Ojciec, zwany w rodzinie Dziunkiem, trafił do więzienia w Drohobyczu po powtórnym wkroczeniu Sowietów. Za co? Za przynależność do AK. Wyrok brzmiał: 8 lat łagrów, gdzieś na Uralu. Stąd morze głów na stacji w Zbąszynku miało dla tej rodziny dodatkowe znaczenie.
Nie wiedzieli, dokąd jadą i pani Helenie zdawało się to być obojętne. Monotonny stukot kół, kolejne stacje węzłowe... Bolał każdy kilometr oddalający ją od męża. Po trzytygodniowej podróży pociąg zajechał na dworzec w Zielonej Górze. Tak, był już napis z polską nazwą miasta. Przesiedleńców powitali przedstawiciele Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Nie byli zanadto wylewni. Poradzili repatriantom, aby wyruszyli do miasta i znaleźli sobie kwatery. Pani Helena - zgodnie z instrukcją - ruszyła na zwiady. Zielona Góra robiła dobre wrażenie przede wszystkim dlatego, że nie była zniszczona. I wyglądała porządnie - chodniki, lipowe aleje, ogrody. Jednak w tych poszukiwaniach kwatery przez panią Helenę nie było jakiejś determinacji, w końcu przyjechali tutaj tylko na chwilę i z pewnością pojadą na wschód, bliżej Sambora. To ziemie odzyskane tylko na chwilę. Po kilku dniach koczowania na dworcu zdecydowali się zamieszkać w domku przy dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego, wraz z rodziną z Czerniowiec. Bez rozpakowywania kufrów. Jego atutem była... bliskość dworca. Tak jak w Samborze. Wystarczy wsiąść do pociągu.
- Nie, to nie był budynek, w którym dziś mieszkam - natychmiast prostuje pani Jadwiga. - Tutaj mieszkamy za sprawą dziadka. Oto pewnego wieczora zobaczył dwie Niemki, matkę i córkę, które przemykały się między ogrodami. Podobno przetrwały, gdyż romansowały z sowieckimi oficerami. Ale to tylko plotka. Dziadek mówił po niemiecku, porozmawiał z nimi, zrobiło mu się kobiet żal i zaczął je dokarmiać. Gdy wyjeżdżały za Nysę, powiedziały "Jest pan dobrym człowiekiem, niech pan tutaj zamieszka". Dziadek, jak zwykle pełen skrupułów, poczuł się zatem na prawie. Został upoważniony przecież przez właścicielki. A mieszkanie nie było rozszabrowane, co w tamtych czasach było wyjątkiem. Stąd do dziś, jako datę zameldowania pod tym adresem, mam październik 1945...
Dzisiejsza ulica Dąbrowskiego to były głębokie przedmieścia. Żyło się tutaj jak na wsi. Stąd jesienią zebrano zasadzone przez poprzednich mieszkańców ziemniaki. Dowód, że jeszcze wiosną Niemcy byli przekonani, że tutaj zostaną. Za sprawą komórek i ogródka można było hodować trzodę, kozy, kury. Do dziś pani Jadwiga wspomina świnki wypuszczane przez dziadka "na spacer". Wiosną dziadek wysiał warzywa, posadził ziemniaki i jeszcze dziś pani Jadwiga słyszy zrzędliwe "sam piach, panie, gdzie jej tam do tamtej, tłustej". I zdanie, że tam, w Samborze, wystarczyło włożyć kij w ziemie, aby wypuścił liście. To echo wspomnień kresowych czarnoziemów. Albo to przygotowanie kapusty do kwaszenia. Najpierw kupno kapusty od rolników, później szatkownica wędrująca od domu do domu i wreszcie dziadek z wyszorowanymi niemal do krwi nogami i specjalnie podwiniętymi portkami, depczący kapustę w monstrualnej beczce. I inne "gastronomiczne" wspomnienia. Świniobicie. Konspiracyjne, gdyż przecież hodowla odbywa się pod kontrolę i obowiązują kontyngenty. Zasłonięte kocami okna. Ale mimo rozchodzącego się po okolicy zapachu nikt nigdy nie doniósł. Może dlatego, że sąsiedzi zawsze się wzajemnie częstowali.
Dziadek, złota rączka, rozpoczął również działalność jako szewc. Pieniędzy z tego nie było, ale za to wspaniała okazja do spotkań towarzyskich. Bo i ludzie wtedy żyli blisko siebie, sąsiedzi, znajomi, krewni... Przy okazji słuchano radia marki Adler. Strasznie charczało i zakończyło żywot, gdy pewnego dnia dziadek stracił cierpliwość... Ulica tętniła życiem. I te dyskusje przy wigilijnym stole, czyje potrawy są lepsze. I Ryśko, serdeczny przyjaciel, który był niejadkiem. A do tego wszystkiego smak czekoladek "Danusia" i tzw. ziemniaczków, czyli dzisiejszych trufli.
- Mama znalazła pracę w Polskiej Wełnie, którą właśnie uruchamiali spece z Białegostoku - wspomina pani Jadwiga. - Ponieważ była nauczycielką, najpierw zajmowała się sprawami socjalnymi i kadrami, a później organizowała szkolnictwo zawodowe. A ja wkrótce zaczęłam chodzić do przyzakładowego przedszkola. Ponieważ nie przepadałam za wczesnym wstawaniem, szybko sama zaczęłam wędrować przez miasto... Ile rzeczy było tam do zobaczenia. Chociażby ryneczek przy budynku filharmonii, gdzie zajeżdżały furmanki z okolicy.
Mimo dominującego nieustannie wrażenia tymczasowości powoli rodzina się instalowała. Skrzynie opuszczały pojedyncze przedmioty. Wokół ludzie cieszyli się z każdej tabliczki z polską nazwą ulicy, z każdego polskiego szyldu. Wydarzeniem były wieczory poezji, humoru i piosenki w "Warszawiance", restauracji na ówczesnym placu Lenina. A Jadzia pamięta grudniowy wieczór, gdy z mamą była w teatrze na bajkowym mikołajkowym spektaklu. Pamięta cudny kandelabr w kształcie łodzi. A widownia była pomalowana na jasne kolory, a nie - cytując - ciemno jak w piwnicy.
Ten pierwszy etap "kolonizacji" Zielonej Góry zakończył dżdżysty wieczór 1948 roku. Pani Helena wracała właśnie z córką z wycieczki do Wrocławia. Były na wycieczce na Wystawie Ziem Odzyskanych. Właśnie pani Helena robiła Jadzi lekką awanturę za zachowanie podczas wyjazdu. Wówczas, gdy były już przed domem, na suficie kuchni, w której zapalone było światło, przemknął cień. Mama krzyknęła i pobiegła w stronę domu. Jadzia poczłapała za nią, lekko urażona, zwłaszcza że potknęła się w progu o porzucone przez mamę torby. Po chwili stała oniemiała. Mama była w ramionach obcego mężczyzny, a dziadek stał i płakał.
Przez lata mama walczyła o tatę. Słała pisma do wszelkich sowieckich urzędów. Gdy w 1946 roku znajomy powiedział mamie, że wracający z łagrów przyjeżdżają do Polski przez Brześć, pojechała na drugi koniec Polski i w budynku dworca napisała kartkę "Helena Korcz zamieszkała dawniej Sambor czeka na męża Władysława Korcza w Zielonej Górze, ul. Dąbrowskiego".
Upływ czasu wyznaczały pory roku. I dziadek narzekający na piach. Z podwórka znika pompa, pojawia się wodociąg, Jadzie idzie do szkoły, na świat przychodzi brat, żałobne portrety Stalina zdobiące toaletę, tato, który wreszcie dostał pracę jako nauczyciel...
- Pani Jadwigo, w historii Zielonej Góry jaka data była najważniejsza?
- Gdy miasto stało się stolicą województwa. Z prowincjonalnego miasteczka stało się prawdziwym miastem...
I jak kończy pani Jadzia, przez lata pytana, skąd jest, mówiła, że z Sambora. Do roku 2001, gdy pojechała na Kresy, na jej Kresy. Pochodziła, popatrzyła. I dziś mówi, że jest samborską zielonogórzanką...