Przyjaciółka, miłość, spełnienie marzeń. Oto Andrzej - mocno piłką zakręcony
Czym jest freestyle basketball? Zależy dla kogo. Dla Andrzeja Adamczyka największą pasją życia. Dla laików: nieznaną dyscypliną sportu polegającą - mówiąc najogólniej - na robieniu z piłką cudów...
Powiedzieć, że piłka jest pasją Andrzeja Adamczyka, to jakby nic nie powiedzieć. Piłka jest dla niego wszystkim: największą miłością, przyjaciółką, przygodą, odskocznią od codziennych problemów, spełnieniem marzeń, celem życia. Bez niej praktycznie nie rusza się z domu. Zabiera ją ze sobą do pracy (pracuje w korporacji tworzącej oprogramowania, w dziale wsparcia technicznego), na wakacje, na spacer, do tramwaju, bo przecież w każdym miejscu można wymyślać nowe tricki. Zabrałby ją na imprezę, gdyby nie to, że nie imprezuje zbyt często. Bierze ją do kościoła...
- Jak mam akurat pokazy, no tak, bo ja jestem ewangelicznym chrześcijaninem - mówi. - Różni się ten Kościół od zwykłego tym, że jest bardziej na luzie.
Nie zgubić piłki!
Mieszka w Krakowie. A pochodzi z Warmii i Mazur, a konkretnie ze Szczytna, niewielkiego miasteczka znanego głównie z tego, że jest w nim szkoła policyjna. Od małego lubił sport. Najpierw piłkę nożną. W gimnazjum zainteresował się koszykówką. Później był amerykański streetball (koszykówka uliczna). Tam nie liczą się zasady, poza tymi elementarnymi. Nie patrzy się na błędy jak w zwykłej koszykówce. Dużo ważniejsze są efektowne wsady do kosza. Ale kiedy zobaczył freestyle basketball, po prostu się w nim zakochał.
- Ewolucje z piłką, jak kręcenie jej na palcu, przetaczanie po ciele, kozłowanie kilkoma na raz - od razu poczułem, że to jest coś dla mnie - mówi Andrzej. - I szybko zobaczyłem efekty treningów.
Niektórzy ćwiczą pół roku i nic z tego nie wynika. A on bardzo szybko, bo już w dwa tygodnie, opanował podstawy. Ćwiczył dzień w dzień, po wiele godzin, ile tylko mógł, dokąd palec nie odmawiał mu posłuszeństwa. Jak zaczął uprawiać freestyle basketball, był jedyną osobą w swoim mieście. Nie miał z kim trenować. Informacji o tej dyscyplinie sportu szukał w interneci.
- Szczytno to małe miasteczko - mówi Andrzej. - Nie było nikogo, kto podzielałby moją pasję. Początki były trudne. Patrzyli na mnie z nieufnością bo przecież w koszykówce chodzi o to, żeby wrzucić piłkę do kosza. Jak wychodziłem przed blok ćwiczyć sąsiedzi skarżyli się, że jestem uciążliwy, że hałasuję. Wzywali straż miejską. A ja nie zamierzałem rezygnować ze swojej pasji.
Dzięki niej zarabiam
Rodzice chcieli, żeby skończył studia, miał normalną pracę, z której będzie mógł się utrzymać. W piłce nie widzieli przyszłości.
- Nie spodziewali się, że dzięki niej będę zarabiał pieniądze, jeździł po świecie. Wszystkie moje zagraniczne wyjazdy do Włoch, Japonii, Rosji, Niemiec, na Słowację na Ukrainę, są związane ze streetballem. Jestem zapraszany na pokazy, konkursy. Ale gdy zaczynałem, samo granie było dla mnie nagrodą - podkreśla.
Wolałby stracić portfel, komórkę, cokolwiek, tylko nie piłkę. Bez niej praktycznie nie rusza się z domu
Żółto-czarna piłka, z którą Andrzej przyszedł na wywiad została sprowadzona z Japonii. Ładnie się prezentuje, odbija światło. Od ciągłego kręcenia na palcu porobiły się w niej już rowki. Ale to nawet lepiej, bo teraz piłka bardziej słucha Andrzeja, lepiej się z nią współpracuje, można ją kontrolować. Ma śliską powierzchnię, co umożliwia szybszy ruch, łatwiej przetacza się ją po ciele. Bo na przykład do kozłowania lepsze są piłki z większą przyczepnością.
Andrzej ma w domu kilka piłek. Nie wyrzuca nawet tych zniszczonych, poprzebijanych, ma sentymentalne podejście, to pewnego rodzaju pamiątką. Wolałby stracić portfel, komórkę, cokolwiek, tylko nie piłkę. Pracuje na zmiany i jak wraca czasem z nocki, to ma takie myśli: czy na pewno nie zapomniał piłki w autobusie? Raz, na wakacjach we Włoszech o mało piłki nie zgubił. Gdzieś w ferworze pakowania, zapodziała się na lotnisku.
Andrzej: - Strasznie się czułem, no naprawdę, to nie do opisania, jakbym stracił coś najważniejszego. Za to jak ją odzyskałem, to było cudowne uczucie.
Innym razem pojechał do Moskwy na zawody. Ćwiczył na rampie w metrze. Chwila nieuwagi, piłka spadła i potoczyła się na tory. Zaraz miał nadjechać pociąg, Andrzeja zamurowało. - Kolega miał refleks, nie namyślał się, tylko wskoczył na tory i podał mi piłkę - wspomina przygodę. - To było takie szalone, ale też takie wspaniałe!
Czterooki
Aby uprawiać freestyle basketball potrzeba czasu i cierpliwości, dobrej koordynacji ciała, zdolności manualnych, nie bez znaczenia jest gibkość, elastyczność i ogólnie dobra kondycja. Żeby robić fajne tricki ważna jest kreatywność. Dobrze być showmanem, bo na zawodach, czy podczas tzw. bitew, ważna jest interakcja z publicznością.
- Trzeba być pewnym tego, że tricki, które się wykonuje są naprawdę dobre - tłumaczy Andrzej. - Ja jestem śmiały, otwarty na ludzi. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś miałem problem, żeby podejść, zagadać do kogoś. Freestyle był też dla mnie formą terapii. Zdarzały się chwile, że brakowało mi motywacji, kiedy miałem na głowie studia, pracę. Ale to tak ważna część mojego życia, że nie wyobrażam sobie, abym z niej zrezygnował.
W branży Andrzej znany jest pod pseudonimem 4 Eyed (Czterooki). Sam go wymyślił. Teraz może wybrałby coś bardziej efektownego jak Kamikadze, Nitro, Wow!
I dodaje: - Kiedy zaczynałem fascynowałem się zawodnikiem Surprise. Robił naprawdę trudne tricki. Pisałem do niego z podziwem, wysyłałem swoje filmiki do oceny. A teraz robimy wspólne pokazy, jak równy z równym.