Przy świątecznym stole nikt sobie nie żałował
Białostoczanin mierzył swoją miłość do Boga również miarą tego, ile potrafił zjeść na Święta. Gdyby dobry Bóg po tym sądził sługi swoje, wszyscy święci pańscy pochodziliby z Białegostoku i okolic. O wielkich przygotowaniach do Wielkanocy przed wojną - rozmawiamy z Andrzejem Fiedorukiem, autorem książki „Historia podlaskich smaków”.
Białostoczanie nie musieli zaglądać do kalendarza, żeby poczuć zbliżające się święta Wielkiej Nocy. Całe miasto ogarniał szał porządków. Wynoszono na podwórza meble, pościel i co tam jeszcze dało się wyprać, wytrzepać i wywietrzyć. Wszędzie unosiły się opary mydlin i benzyny. W mieszkańców wstępował nowy duch, duch czystości. Według prześmiewczego redaktora Echa Białostockiego z 1935 r. ten duch szczególnie oddziaływał na „nadobne garnkotłuki”. Cały rok taka dziewucha jest ospała i niemrawa, ale w Wielkim Tygodniu dostaje ataku szału, zmyje okna, podłogi, nawet siebie. Ponieważ w międzyczasie chodzi na rekolekcje i pełna jest nabożnych wzruszeń, więc czasem tak westchnie z głębin przepaścistych piersi, że gdzieniegdzie tynk odlatuje od powały.
Miasto też się zmieniało na ten czas, prawda?
Świąteczny akcent pojawiał się na Rynku Kościuszki, który oplatano zielonym widłakiem, a stragany przy Ratuszu przyozdabiano bukszpanem. Ratusz otoczony ze wszech stron okazałymi wyrobami przemysłu ludowego, obstawiony jest wprost przedświąteczną tandetą - wytykali dziennikarze. Tam też odbywają się w lwiej części świąteczne transakcje. Pewnie z takiej też transakcji, jak donosiła ówczesna prasa, wracała tęga jegomościni, z wrzaskliwym prosiakiem na ręku. Gdzieś tak pod koniec ulicy Piłsudskiego (Lipowa), obiekt przyszłych wielkanocnych smakowitości, postanowił poszukać ciekawszych perspektyw. Zgrabnie wywinął się gosposi z rąk, z radosnym kwikiem wylądował na chodniku, po czym uradowany niespodziewaną wolnością popędził przed siebie. Wydarzenie to stało się pewnie przyczynkiem do organizowania wszelakich biegów miejskich, bowiem: „Oszołomiona wypadkiem niewiasta, zorientowawszy się w sytuacji, podwinęła utensylia niewieściego stroju i nuże gonić uciekiniera. W ślad za nią popędzili przygodni stateczni ichmościowie i młódź. Prosiak tymczasem z dzikim piskiem triumfu, uciekał dalej. Nie wiadomo, jak długo zawody by trwały, gdyby nie to, że mały kandydat na wielką świnię zatrzymał się ze strachu przed przeciwległą stroną jezdni. Z tą chwilą życzliwi go złapali i oddali zrozpaczonej stratą jejmości, która złapawszy teraz świnkę, wpół zażenowana odeszła do domu. Z tego sentencja jest taka, że niebezpiecznie jest kupować prosięta z temperamentem. A nuż uciekną ze świątecznego stołu?
Okres przygotowań wykorzystywali po swojemu nieuczciwi obywatele. Pośpiech, nieuwaga to dla nich była znakomita okazja?
Złodzieje uderzali w akordy przedświątecznej uwertury ochoczo. I tak tydzień przed niedzielą wielkanocną wracającej do swojego majątku w Czarlinie księżnej Marii Lubomirskiej, w pociągu pod Białymstokiem rąbnięto walizkę. Za zwrot walizki oszacowanej na 750 zł księżna wyznaczyła nagrodę w wysokości 100 zł. Widać złodziej nie był wyznania chrześcijańskiego, bo walizka przepadła jak kamfora. A trzeba przyznać, że stówka to był łakomy kąsek, gdyż pół litra nowo wprowadzonej do sprzedaży wódki wzmocnionej o mocy 55 proc. kosztowało 2,55 zł. Co tam dla księżnej walizka z ciuchami, których miała pełne szafy? Gorzej było jak z podwórza lub komórki znikał tuczony prosiaczek czy indyk. Kradzieże drobiu były przed wszelakimi świętami nagminne. W chudych latach międzywojennych z braku zaopatrzenia i drożyzny kradli nawet rzeźnicy. A jak ktoś miał daleko do kościoła na rezurekcję? No to z pastwiska ginął konik.
No a handel? Jak wyglądał handel w Wielkim Tygodniu?
W wielkim tygodniu handlowano do 9 wieczorem, a w Wielką Sobotę wszystkie sklepy czynne były od 1 do 6 po południu. Uruchomiono także dodatkowe pociągi na trasie Warszawa - Białystok - Wilno. Zaś poczta pracowała i w niedzielę. „Ważną jest kwestia korespondencji z życzeniami świątecznymi. Należy pamiętać, że za opłatą 5 gr. można przesyłać życzenia wyrażone najwyżej w 5 słowach, lub 5 ogólnie przyjętych literach, przyczem podpisu i daty nie wlicza się. Wszystkie naddatki będą obciążone dodatkową opłatą” - zachęcała poczta. Przedświątecznej gorączki nie przespali handlowcy, którzy natychmiast podnieśli ceny pomarańczy o 10 proc. i tak hiszpańskie kosztowały 1,60 zł za kg. Za kilogram masła trzeba było płacić 2,50, za ser biały (twaróg) 50 gr, a za jajka, oczywiście para, jedyne 10 gr.
Zacierali ręce sprzedawcy alkoholi. Renomowane składy, taki jak Lifszyca, pękały w szwach, dla mniej zamożnych oferowano wyborne wino rodzynkowe z dostawą loco domo. Rozmaici wytwórcy rodzynkowej lury wysyłali po domach swoich agentów, oferując nabycie wina po dogodnych warunkach. Można było u niektórych przedstawicieli kupić wino na miejscu z rozwożonych na furach beczułek. Natomiast na przedmieściach wyciągano kotły, konwie i skręcano miedziane rurki. Jednak najczęściej fałszowaną wódką sprzedawano w knajpach i w tzw. potajemkach był rozrabiany z wodą spirytus, sprzedawany spod fartuszka. W 1935 roku, jak czytamy, kupcy monopolowi zaopatrzyli się w dużą ilość pejsachówki, bowiem 17 kwietnia rozpoczynały się w Białymstoku żydowskie święta Pesach.
Kulminacyjnym momentem tej przedświątecznej krzątaniny były kulinaria. I to w ogromnych ilościach.
Tak. Pieczono niezliczone ilości bab i mazurków. Kotły, w których wcześniej prano i gotowano bieliznę, przeistaczały się w sprzęt gastronomiczny. Ładowano w nie uprzednio zapeklowane, lub też podwędzone ogromne szynki z kością, które godzinami pykały sobie na wolnym ogniu, doprowadzając wygłodzonych postem łakomczuchów, na skraj desperacji. Cóż, białostoczanin zawsze mierzył niezmierną swoją miłość do Boga miarą tego, ile potrafił zjeść. Gdyby dobry Bóg po tym sądził sługi swoje, wszyscy święci pańscy pochodziliby z Białegostoku i okolic. Czyni się więc na Wielkanoc wielką rzeź i we dwa dni przeje cały miesiąc, i przepije dwa. Giną niezliczone ilości jaj, umierają nagłą śmiercią ledwie urodzone prosięta, stare giną z rozpaczy po młodych i jajko sobie w paszczę chwyciwszy, zmrużonymi oczyma patrzą, jak je naśladuje człowiek, w którego wstąpił błogosławiony duch monopolu. Przy okazji proponuję czytelnikom Kuriera wizyty w naszej dawnej gastronomii. Będą to fragmenty książki „W białostockich karczmach, zajazdach, restauracjach i potajemkach”, którą właśnie przygotowuję. Korzystając z gościnnych stron Albumu Białostockiego, zwracam się z prośbą do Państwa - jeśli posiadacie materiały związane z białostocką gastronomią po 1944 roku: zdjęcia, jadłospisy, rachunki itp., proszę o udostępnienie ich do publikacji. Równie mile widziane będą wspomnienia bardziej lub mniej szczęśliwych konsumentów. Kontakt: 606217 770, a.fiedoruk@tlen.pl Za najciekawsze materiały przewidziane są książki.