Przeżyli razem więcej niż 70 wigilii. Nie pamiętają tylko jednej. Tej z 1945
Stefania i Władysław Kopaczyńscy. Ona rocznik 1923, on 1920. I jak mówią ich życie naznaczone jest świętami, ale nie były tylko te radosne. Poznali się na Wielkanoc, ale to Wigilia zmieniła ich los... Niestety pan Władysław juz odszedł.
- Jaka to była Wigilia, jaka? – Władysław Kopaczyński z Przyborowa już nawet nie próbuje ukryć łez. I nie są to łzy wzruszenia, raczej żałości. – My nawet nie wiedzieliśmy, że to Wigilia, dopiero na drugi dzień nam powiedzieli. Na amen straciliśmy poczucie czasu, a i do końca nie wiedzieliśmy, gdzie nas los rzucił…
- Jakie tam święta, od sąsiadki pożyczyliśmy ziemniaki i chyba po śledziu dawali – mężowi wtóruje Stefania Kopaczyńska, rocznik 1923. – Tak siedzimy i próbujemy sobie przypomnieć, co my jedliśmy w tym pociągu, co tutaj jechaliśmy i w te święta. Nie wiem. Nie pamiętam. Może nie chcę pamiętać…
Bracia patrzcie jeno…
Małżeństwem są ponad 70 lat. Tyle świąt, tyle wigilii, tylu ludzi, którzy przewinęli się przez ich życie. Tam, na wschodzie, gdzie jeszcze niedawno mówili „u nas”, przy stole mieszały się twarze, języki. Polski, rusiński… Święta to był wyjątkowy czas, a ludzie wtedy byli jakby bliżej. Tam było inaczej. Lepiej? Inaczej… Tam święta były wyjątkowe. I święte…
- Jak się poznaliśmy? – odpowiada pytaniem na pytanie pan Kopaczyński. – A mój kolega miał dziewczynę, a ona koleżankę. Ja już sierotą byłe i rodzeństwo miałem pod opieką. Namówił mnie na wspólny spacer w którąś niedzielę. I tak spacerujemy razem do dziś. Będzie z siedemdziesiąt lat.
- Zaraz, to też w święta było, ale na Wielkanoc – dodaje pani Stefania.
Początek tego spaceru wiódł nad malowniczo meandrującym Seretem, który jakby obejmował z trzech stron Janów, powiecie trembowlańskim, województwie tarnopolskim. Mijali najpierw fragment wsi, a raczej miasteczka, który nazywał się Łapajówka, gdyż tam łapano do wojska. Później Seretówkę, Kąty. Wreszcie Zawodę, bo to za rzeką było. Wieś, a może raczej miasteczko z ponad 530 numerami, w tym 115 żydowskimi, gdzie na ulicy mijali się Polacy, Żydzi, Rusini i inne nacje. Drogi ładne, kościół, sławna na całą okolicę wielka, drewniana bożnica, plac zwany Żydowskim Rynkiem i dwa mosty na rzece, gdzie młodzież schodziła się wieczorami i śpiewała. A śpiew ten niósł się hen i gdzieś tam echem wracał od pobliskich gór. Był prąd, co go Niemiec Hase doprowadził. I wojsko przyjeżdżało na manewry, odprawy robiło i były skoki końmi przez przeszkody… Pani Stefania opisuje Janów szybko, jakby oglądała kolejne obrazy. I jakby bała się, że ten obraz za chwilę pryśnie, ucieknie. Pięknie było.
W okolicy mnóstwo było głębokich jarów, gdzie nawet późna wiosną zalegał śnieg. Z jednej strony wysoka góra Berda. Z drugiej wzniesienie, które miejscowi nazywali „W stronę Młynisk”. Tutaj jeździło się na nartach. Takich zwykłych, przez miejscowych stolarzy struganych. I pan Władysław natychmiast wspomina wyprawę z kolegami, gdy postanowili zjechać z niebotycznej jak na warunki okolicy Berdy. Śnieg był zmrożony, a do tego wiał wiatr w plecy. Na dół dotarło tylko półtorej narty i zmaltretowani narciarze. Jeden z kolegów po tym wyczynie sześć tygodni przeleżał w łóżku.
Pan Władysław nie może powiedzieć, że jego przodkowie w Janowie mieszkali od zawsze. Ojciec jego dziadka żył w pobliskich Kopaczyńcach. Stąd nazwisko. Nawiasem mówiąc tam niemal wszyscy mieszkańcy nosili właśnie miano Kopaczyńskich. Gdy zaczęto powoli znosić pańszczyznę jego rodzina przeniosła się, a właściwie uciekła do Janowa, który był od niej już wolny. W Kapaczyńcach „praca na pańskim” obowiązywała jeszcze latami. Zresztą tam niemal wszyscy nosili miano „Kopaczyńscy”.
Mizerna cicha
- Ludzie różnie żyli – wspomina pan Władysław – Byli tacy, co ziemię mieli i im się dobrze wiodło, inni musieli u nich pracować, a jeszcze inni zajęcia nie mieli, kamienie na drodze tłukli. Gospodarzy szanowano, do władz wybierano. My nie narzekaliśmy. Ojciec przyjechał z Kanady, gdzie na zarobek pojechał i gdy wrócił sąsiady go uprosiły, aby sklep otworzył. Ojciec pytał, kto będzie w nim handlował to powiedzieli, że my sami. Jak sami, gdy matka i ojciec cały dzień w gospodarstwie pracowali? I to i mnie w tym sklepie postawili. To był u nas pierwszy polski sklep, inne Żydzi prowadzili. Miałem 14 lat.
To był sklep tzw. towarów mieszanych, czyli ze wszystkim. Był w jednej niewielkiej izbie i zapewne dziś pracownicy sanepidu dostaliby zawału, gdyby zobaczyli, w jakich warunkach handlowano. Było tam wszystko - sól, mąka, kasze, słodycze... Nawet specjalny środek na wzdęcia dla krów. Jak to się mówiło mydło i powidło.
Gdy ojciec wrócił z Kanady stał się gospodarzem całą gębą. Wybudował okazały dom, kupił sporo ziemi. Pan Władysław pamięta jak leżał jako dzieciak w łóżku, a ojciec opowiadał sąsiadom o Kanadzie Brzmiało jak bajka. O kuchence elektrycznej, co to błyskawicznie garnek podgrzewa. O pralce z zegarkiem, który kobiety tylko ustawiają i wszystko jest czyste. Wreszcie o sklepach, w których wszystko można kupić gotowe, a nie chodzić do krawca, szewca...
Pan Władysław i pani Stefania po śmierci ojca sklep prowadzili. I wspominają jak deskami podłogę zasłaniali, aby klienci jej nie zadeptali. Po towar jeździło się do odległej o 15 km powiatowej Trembowli. Tam działały hurtownie. Do województwa, do Tarnopola, to jeździło się z grubszymi sprawami. Jak na przykład sieczkarnię trzeba było kupić. Ten sklep i kawałek pola wystarczały do życia na przyzwoitym poziomie. Pani Stefania „uczyła się na krawcową”. Praktykowała u znanego w całej okolicy krawca i jeszcze po wojnie, w Przyborowie, jak ktoś chciał mieć obstalowany solidny garnitur właśnie do Kopaczyńskiej, żony sołtysa, przychodził. - Zawsze chciałam być krawcową, nawet kiedyś mamie piękną chustę pocięłam, bo chciałam z niej uszyć majtki - dodaje gospodyni.
Nie było miejsca dla Ciebie
Podczas wojny sielanka się skończyła. Pan Władysław po ojcu przejął gospodarkę. Te lata stały pod znakiem harówki i dostaw obowiązkowych. Eksterminacji Żydów i Rusińskich sąsiadów, którzy coraz bardziej stawali się ukraińskimi sąsiadami. Z dziewiątki Kopaczyńskich trzech zostało. Pozostali polegli na Wale Pomorskim. I ironia historii. Pan Władysław można powiedzieć, że po drugiej stronie walczył. Z końmi, jako podwodę, Niemcy aż nad Morze Czarne go zaciągnęli. Wrócił już bez zwierząt. Później zaczęły się ukraińskie polowania na Polaków. Padają nazwiska sąsiadów, znajomych, przyjaciół, którzy zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Przez sześć tygodni Kopaczyńscy nie rozbierali się przed snem, spali po strychach, a wokół płonęły domy, stodoły…
- Tam żyć to nie daj Boże, strzelali, mordowali – dodaje pani Stefania.
- Jak wojna się skończyła zaczęli mówić, tak od maja, że będzie trzeba wyjeżdżać – wspomina Kopaczyński. - W sierpniu wracam z pola, a już stoją furmanki i przywieźli Ukraińców, którzy mieli zająć nasze domy. Stał taki jeden to i powiedziałem „proszę zajść”. Próbował wprowadzić się do stodoły, ale ja zawołałem do mieszkania. I tak razem mieszkaliśmy ze dwa tygodnie.
Później trzy miesiące na transport Kopaczyńscy z sąsiadami czekali. Na dworcu wyrosło miasteczko szałasów. Obraz nędzy i rozpaczy. Młodzi to wytrzymali, wielu starszych umarło.
- Jak jechaliśmy było już bardzo zimno to i piecyk stał w wagonie – wspomina pani Stefania. Taki dzieciak, mały chłopaszek się ogrzał. Na piecyku stała woda i jak zatrzęsło ta woda cała na niego… Umarł. Gdzieś tam w drodze go pochowali. Co za rozpacz była.
- W Nowej Soli byliśmy wszyscy z okolic Trembowli – wspomina pan Władysław - Wysiedliśmy i kazano nam sobie miejsca szukać. Usłyszeliśmy, że dobrze jechać do Borowca i Zwierzyńca, bo Przyborów już zajęty. Szliśmy po tych lasach, błądziliśmy. W końcu wróciliśmy do Przyborowa i ojciec żony znalazł to mieszkanie, było wolne, chociaż splądrowane, wielu nowych mieszkańców przyjechało tutaj już w sierpniu. Tylko łóżka przywieźliśmy z sobą. Dwa.
Wśród nocnej ciszy
Smutna była ta Wigilia, przegapiona, smutne święta. Kiedyś nawet nie pomyśleliby, że można zapomnieć o tym dniu. Ot, poszli do sołtysa, dostali trochę kartofli, trochę zboża przywieźli z sobą. Ksiądz przyjeżdżał później z Nowej Soli.
- Był jeden taki ładny dom, pod lasem, ale teściowa i teść odradzali, bali się – dodaje pan Władysław. – czego? Ukraińców. Bo to tragiczne było, bo strach swój przywieźliśmy z sobą stamtąd, z Janowa. Nie on tutaj za nami przyjechał.
Później przyszła wiosna, trzeba było wyjść w pole, dziesiętników porobili, jak to u Ruskich… Wiosna, lato, jesień… Codzienność.
- Nas z Janowa było czterech, pięciu… - tłumaczy Kopaczyński. – Tak ze dwa lata myśleliśmy, że będziemy wracać. A później jakoś tak już poszło. Chałupę zacząłem lepszą robić, płot postawiłem, ziemię nadano, wybrano mnie na sołtysa. Po dwóch latach przestaliśmy już myśleć, mówić o powrocie. Pojechałem tam ze trzydzieści lat po wojnie. Ciemną nocą trafiłem do mojego domu, poznałem dotyk klamki, wiedziałem, gdzie klucze były, które wyjeżdżając schowałem. Jak go pomalował, jak rynny założyłem, tak nadal było. Nowi właściciele nic nie zrobili. Ale drzewa w sadzie wyciąć na opał już potrafili. Jednak trochę żal. Pracy pokoleń Kopaczyńskich, harówki ojca za oceanem… Ale to nie był już mój dom, mój Janów.
- Bo ten Janów to jest już tylko w nas – dodaje pani Stefania.
I w nich są te wszystkie Wigilie i te janowskie, i te przyborowskie. Tylko tej jednej brakuje. Jednej, jedynej…
Kiedy wchodziłem na scenę, czułem, że palce są jeszcze zupełnie zdrętwiałe, i nie potrafiłem nimi poruszać...