Przestrogi, czyli nieważne, co powiedział, ale kto powiedział
Podobno nie tylko w Stanach, ale i w innych krajach pojawiają się nowe wydania Orwellowskiego „Roku 1984”. W każdym razie u nas już zawczasu usłyszałam w radio przestrogę, aby nie znajdować łatwych analogii i skojarzeń. A niby dlaczego nie? Przecież nie tylko my przywykliśmy do proroczej siły literatury, a powtarzalność zdarzeń, obserwacji i charakterów niegdyś opisanych może tylko świadczyć o wieczności sztuki. Czy nie tak?
Bywa i tak. Kiedyś grałem w sztuce Niekrasowa „Jesienna nuda”. To było o facecie, który się nudził i z nudów wymyślał upokarzanie swojego służącego i wszystkich domowników. Z nudów. Kiedy kucharz mu zrobił złą potrawę, to kazał mu wyjść na dwór i piać jak kogut. I nadsłuchiwał, pytając: „Czy kucharz pieje? To dobrze”. Całą sztukę tak pytał. I ja to grałem, Staś Zajączkowski reżyserował, było to w krakowskiej TV.
I coś takiego mi się przypomina, jak czytam „Małego biesa”.
Stara rosyjska powieść Fiodora Sołoguba, niemal nieznanego u nas, choć chyba równie zdolnego, jak nieco od niego późniejszy Dostojewski, kreśliła portret nauczyciela, który też bezinteresownie upokarzał ludzi. Tego opluł, innych zmuszał do donosicielstwa, budził w ludziach ich negatywne cechy: okrucieństwo, pogardę, nienawiść.
Sołogub przeprowadził psychologiczne studium zła. Niespodziewanie, ta stara powieść została u nas wydana w 2015 roku. I to mi się rzeczywiście kojarzy, bo to jest opis typu mentalności. Może rosyjskiej - a może i ponadrosyjskiej? To, co się nazywa argumentatio ad personam.
Od tego się tam zaczyna. I od tego zaczynają wszyscy, którzy chcą zbudować system.
Czyny ludzi rozpatruje się od informacji, kto to zrobił czy powiedział.
Nie: co zrobił, ale kto to zrobił, ba, kto to nawet pomyślał! Kim są jego rodzice, jego krewni…
To jest pierwszy krok.
A drugi: trzeba zniszczyć tę osobę, bo nie jest „nasza”.
Pewna pani profesor kardiolog opowiadała mojej żonie, że na kongresie chciała podać mój przykład jako powiązanie chorób kardiologicznych z onkologicznymi, miała nawet stosowne slajdy.
Organizatorzy kazali jej wycofać slajdy i przykład, bo „o panu Stuhrze nie będziemy opowiadać”. Ad personam.
Nikt nie dyskutuje z człowiekiem na temat treści sprawy czy jego poglądów, tylko jeśli to „on”, to nas to nie interesuje.
Komuniści też to mieli, ale sprytniej postępowali. Też były zapisy na nazwisko - ale to była ostateczność. Tak byli sprytni, że np. utwór zatrzymany nie powodował zatrzymania dalszej twórczości. Nadal można było pracować.
Po filmie „Spokój” Kieślowski kręcił przecież dalsze filmy. Też był stosowany zapis ad personam, ale to była u komunistów ostateczność.
A teraz - już otwarcie mówi się, że w polskich instytutach kultury za granicą jest zapis na różnych twórców, których nie należy zapraszać.
I tak się składa, że to jest zapis na niemal wszystkie nazwiska pisarzy, od Olgi Tokarczuk i Stasiuka - począwszy. I nie chodzi o to, że teraz mają być inni, czyli „nasi”, bo tych innych niestety nie ma. Pan Pietrzak ze swoim kabaretem nie obskoczy przecież całej „zagranicy”, jako jedyna nasza kultura.
Więc, jak nie będą przyjeżdżać na spotkania z czytelnikami ci, którzy piszą, których się tłumaczy, to już czytelnicy za granicą pomyślą, że twórców Polska nie ma. Powoli staniemy się krajem, który przestaje promować swoją kulturę, bo jej zapewne nie ma. Niczego nie mamy, wszystkich już osobiście powyrzucaliśmy na śmietniki. Bezinteresownie.
Jedyna nasza pociecha w dziale „sztuka” jest taka, że „dobra zmiana” ma bardzo krótką ławkę. Nie ma kogo wystawiać.
Bo w sztuce na ogół nie wystarcza partyjna przynależność. To czytelnicy i widzowie sami weryfikują poziom i prawdę.
Najlepszym przykładem z ostatniego czasu była długotrwała walka różnych urzędników o zorganizowanie projekcji „Smoleńska” w Berlinie.
Ona się wreszcie odbyła, choć sam film spotkał się z bardzo negatywnym przyjęciem. A u nas? Film o takiej reklamie, takim nakładzie finansowym, a w sensie tematycznym - o takiej tragedii narodowej - miał przez ten spory już czas zaledwie 450 tysięcy widzów.
Sztukę publiczność weryfikuje natychmiast. Zresztą, przestańmy już fetyszyzować pisowców. Przecież ich jest zaledwie „kilka tysięcy”! To przecież nie są miliony, choć zachowują się tak głośno, jakby ich było właśnie miliony!
To jest ledwie garstka, jak tych, którzy na Pałac Zimowy się rzucili. Choć komuniści tak rzecz rozdmuchali i takie wymyślili represje, że „pół świata” przez nich płakało. Ot, historia!