Przemysław Franczak - smecz towarzyski: Premier obwoźny
Wybory samorządowe zamieniły się w plebiscyt popularności Mateusza Morawieckiego. Premier ochoczo chwycił wędzidło, zaprzągł się do kampanijnego wozu z napisem Prawo i Sprawiedliwość i pociągnął go po Polsce. Zepchnął wszystkich w cień, kandydatów własnej partii przede wszystkim, nawet wszechmocnemu prezesowi partii odstąpił jedynie przywilej wbicia słupka na plaży koło Sztutowa. Podjął duże ryzyko, bo ogólny niedzielny wynik może zdeterminować jego polityczną przyszłość, a jednocześnie mimowolnie (?) zmienił charakter wyborów: z lokalnego na bardziej globalny. Co akurat dobre nie jest. A przynajmniej nie dla samorządów.
Wysiłki i wydolność PMM budzić mogą jednak podziw, w ostatnich tygodniach wykazał się kondycją triathlonisty olimpijczyka, mającego na dodatek dostęp do urządzenia do bilokacji (nie mylić z relokacją), co potwierdzałoby proinnowacyjne nastawienie rządu. Pojawiał się znienacka to tu, to tam, bywał, przemawiał, obiecywał, odkupywał, repolonizował. I w swoich działaniach wydawał się skuteczny i przekonujący. Wprawdzie premier nie ma krasomówczego daru, ale ma pewność siebie i dar leniwego plecenia o niczym. W Zakopanem powie coś o Janosiku, na spotkaniu Koła Gospodyń Wiejskich o sękaczu, gdy pojedzie do Bułgarii ani chybi będzie mówił o sałatce szopskiej. Ludzie jednak teraz nie potrzebują porywających mów, w cenie są słowa proste i swojskie. Najlepiej, żeby jeszcze było trochę patriotycznie, trochę regionalnie, a trochę ckliwie, wtedy wyborcy są w stanie bezboleśnie przełknąć i przetrawić każdą miskę ryżu.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień