Po blisko miesiącu konfliktu parlamentarnego każda ze stron sceny politycznej wychodzi przegrana
Panie marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje - to po tych słowach posła Michała Szczerby (PO) wypowiedzianych na sali plenarnej, bomba poszła w górę, a partyjni liderzy rzucili się w szaleńczy wyścig o przejęcie inicjatywy na scenie politycznej.
Wyścig ten nie wyłonił jednak zwycięzcy. Za to kolejny raz w tej kadencji definitywnie udowodnił dojmującą słabość polityczną osób sprawujących trzy najważniejsze urzędy w Rzeczypospolitej - prezydenta, premiera i marszałka Sejmu. Skutki ostatnich wydarzeń idą jednak znacznie dalej. Kolejna próba sił pomiędzy rządzącymi i opozycją tym różni się od poprzednich, że rozgrywa się na wyższym poziomie emocji oraz - co istotniejsze - coraz dalej poza prawem, które - w ślad za rządzącymi - śmiało zaczęli przekraczać również oponenci rządu PiS. W efekcie na blisko miesiąc większość parlamentarna i opozycja utkwiły w klinczu bez precedensu w wolnej Polsce, a zdolność stanowienia prawa przez parlament została postawiona pod znakiem zapytania. Żeby jednak lepiej zrozumieć to, co wydarzyło się w Sejmie 16 grudnia i w kolejnych dniach, warto cofnąć się o kilka tygodni.
Iskra Kuchcińskiego
Pierwsze pomruki wojenne dało się słyszeć już na przełomie listopada i grudnia, kiedy to na stronach Komitetu Obrony Demokracji pojawiło się wezwanie do „wypowiedzenia posłuszeństwa tej władzy”.
Hasło początkowo chętnie podchwycili politycy opozycyjni, jednak szybko zaczęli się z niego wycofywać. Padło ono jednak na podatny grunt polskiego ducha oporu. Trzy dni przed felernymi obradami Sejmu, z których wykluczony został poseł Szczerba, na ulice Warszawy i innych miast Polski wyszły tysiące demonstrantów. Rozgrzany atmosferą powszechnej mobilizacji tłum, skandując „13 grudnia, Jarek spał do południa” czy śpiewając „Jarek Kaczyński spał” (parodię „Ballady o Janku Wiśniewskim” zespołu Kult), uderzał w czuły punkt prezesa PiS.
Być może właśnie tego rodzaju bezpośrednie „wycieczki” były jednym z elementów wpływających na późniejszą radykalizację stanowiska Kaczyńskiego wobec wydarzeń sejmowych.
Nie bez znaczenia jest też porażka frekwencyjna wiecu zwolenników partii władzy, jaki tego samego dnia zorganizowany został na placu Trzech Krzyży. Demonstracji daleko było do tej z 2014 roku, gdy pod hasłem „obrony demokracji i wolności mediów” udało się partii zgromadzić kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Ta uliczna arytmetyka dla PiS znaczy więcej, niż abstrakcyjne sondaże popularności partyjnej. Póki partia rządząca jest w stanie ściągnąć na ulice więcej ludzi, niż jej przeciwnicy, póty może dalej powoływać się na „wolę suwerena”, jaka ma stać za ich posunięciami. Sukces opozycyjnej manifestacji z wtorku 13 grudnia z pewnością miał więc niebagatelne znaczenie dla spontanicznego wybuchu sprzeciwu wobec piątkowych wydarzeń 16 grudnia, rozgrywających się w Sejmie.
Kolejny błąd PiS popełnił na odcinku sejmowym. Przekaz z czwartku 15 grudnia mógł należeć do partii władzy. Tego dnia przed sejmową komisją śledczą ds. Amber Gold toczyło się przesłuchanie Jarosława Gowina, a zeznania wicepremiera miały potencjał elektryzujący. Tyle, że tego samego dnia światło dzienne ujrzały plany marszałka Kuchcińskiego względem mediów w Sejmie. Wystarczył dzień, by Platforma, Nowoczesna i PSL do cna wykorzystały negatywny oddźwięk tego ruchu. Kolejny dzień kręcił się już wokół tematu obecności mediów w parlamencie. Beczka wypełniła się prochem, potrzebna była tylko iskra. Tę dostarczył sam marszałek Marek Kuchciński.
Plemienny taniec
Efekt zaskoczył pewnie samą opozycję. Zaciągnięte kotary w Sali Kolumnowej i posłowie PiS samodzielnie uchwalający kolejne ustawy (w tym tę najważniejszą dla bieżącego funkcjonowania państwa - budżetową), marszałek Sejmu chowający się przed posłami i mediami w kolejnych gabinetach, poseł Stanisław Piotrowicz, wychodzący z narady najwyższego kręgu ludzi PiS i wreszcie kolumna rządowych aut opuszczająca kompleks parlamentarny pod osłoną policji - a wśród aut to wiozące „szeregowego posła Jarosława Kaczyńskiego” - takie obrazy na długo powinny zapaść w pamięci wyborców. Opozycja dostała paliwo najwyższej próby.
A jednocześnie ten kapitał szybko roztrwoniła. W całym ferworze kręceniu filmików i robieniem sweet foci z gestem zajączka, zaczął rozmywać się cel protestu. Można mieć też poważne wątpliwości, czy aby dobrze odczytują rzeczywistość ci opozycyjni posłowie, którzy rotacyjnie okupowali do wczoraj salę plenarną Sejmu.
Obrazkiem na stałe już związanym z historią tej okupacji jest wokalny występ posłanki Joanny Muchy, śpiewającej prezesowi Kaczyńskiemu - niemiłosiernie przy tym fałszując - „Nie pucz, kiedy odjadę”. Roześmiane twarze posłów opozycji - niezrozumiałe dla opinii publicznej - kłóciły się z powagą sytuacji. Poseł Paweł Grabowski (Kukiz’15) opisał te chwile później jako „partyjną grę” i „plemienny taniec, który ma rozbudzić elektorat”.
W rezultacie bardziej zdawał się on rozbudzać samych polityków Platformy i Nowoczesnej. Z jednej strony słychać, że w kuluarach zamkniętego na kilkanaście dni Sejmu wykrystalizowała się grupa średniolatków, którzy parli do bardziej radykalnych działań i takie działania - pod groźbą pokoleniowej zmiany warty - chcieli wymusić na partyjnych liderach. Z drugiej strony dobiegają głosy, że decyzja PO i .N o blokadzie sali plenarnej do wczoraj była efektem „walki kogutów” - Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru.
Jak by nie było, z każdym kolejnym dniem obie partie pokazywały, że samo protestowanie zastąpiło długofalową strategię.
Poza pojemnymi hasłami „Dekalogu wolności” ani PO, ani .Nowoczesna nie wyprodukowały nic konstruktywnego, wokół czego mogłyby później ogniskować aktywność elektoratu. A ten zdaje się być coraz bardziej zagubiony.
Rozeźlenie
Symptomatyczne są emocje, jakie pokazały się w tamtych gorących grudniowych dniach pod Sejmem, a potem także w Jeleniej Górze, gdzie grupa ludzi zaatakowała świtę minister edukacji Anny Zalewskiej, czy pod Wawelem, gdzie demonstranci nie chcieli przepuścić limuzyny wiozącej prezesa Jarosława Kaczyńskiego. To już nie były dawne marsze KOD-u, których uczestnicy starali się nie deptać po trawnikach. To był wybuch gniewu jeszcze stosunkowo nielicznych, ale naprawdę rozeźlonych ludzi, którzy stracili cierpliwość do stylu sprawowania przez PiS władzy.
Tymczasem to sami opozycyjni liderzy zadali cios w plecy ruchom protestu - najpierw lider .Nowoczesnej, wspólnie z posłanką uciekając z „oblężonego” Sejmu na iberyjską plażę, a następnie lider Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski, który dzięki fakturom wystawionym na kierowaną przez siebie organizacją zgarnął niemal 100 tys. złotych. Kiedy to drugie wyszło na jaw, satyryczny portal ASZdziennik.pl znamiennie kpił: - Jarosław Kaczyński trafił na izbę przyjęć szpitala MSWiA z podejrzeniem naderwania mięśni brzucha ze śmiechu po dyskusji na temat ostatnich posunięć opozycji.
Śmiech prezesa
W rzeczywistości prezes PiS, mimo powagi ostatnich dni, nie krył zadowolenia. Był jednym z nielicznych parlamentarzystów PiS, którzy z wyraźnym ukontentowaniem oklaskiwali decyzję marszałka Sejmu, gdy ten wykluczył z obrad posła Szczerbę. Ten uśmiech (nerwowy czy satysfakcji - któż dziś rozstrzygnie?) nie zniknął także wtedy, gdy nocą z 16 na 17 grudnia wyjeżdżał spod Sejmu.
Wyborców bardziej jednak niż samopoczucie polityków, martwić powinny ścieżki, jakimi wędrują myśli czołowych polityków w państwie.
A prezes Jarosław Kaczyński mógł w tych dniach mocno zaniepokoić swoim sposobem myślenia. Sam fakt, że nazwał protest opozycji puczem, już sam w sobie jest rażąco niemądry. Nawet jeśli do prezesa docierały informacje, że w jakichś gorących, opozycyjnych głowach lęgły się pomysły czy to próby skrócenia kadencji Sejmu (które teraz - co ciekawe - wracają na wokandę), czy też rozbujania wyładowujących się na ulicach emocji do niebezpiecznego poziomu. Ale przedstawienie jako dowodu na przygotowania do „puczu” tysiąca kanapek zamówionych przez Kancelarię Sejmu na czas debaty budżetowej, obróciło ten wywód w groteskę.
Podejrzenia o udział w spisku dotknęły także firmę EmiTel, która miała z premedytacją zakłócić sygnał telewizyjny w czasie, gdy TVP nadawała wystąpienie premier Beaty Szydło. Humorystyczne? Nie ma się z czego śmiać. Skoro tak prominentni politycy PiS, jak Joachim Brudziński, kupili tę opowieść, granicząca już z paranoją, świadczy to o tym, że elicie PiS łatwiej widzieć spisek tam, gdzie powinni dostrzec efekty własnych błędów.
A to bardzo źle wróży na przyszłość.