Prymas Wyszyński był nominacjami przestraszony, uważał, że do ich pełnienia nie ma odpowiedniego przygotowania, doświadczenia, wykształcenia. A po latach okazało się, że miał to wszystko, stając się jednym z największych prymasów w naszej historii. Myślę, że dzięki temu, że władzy nie szukał, nie ona była jego celem, tak dobrze wypełnił swoje zadanie - mówi Ewa K. Czaczkowska, autorka książki „Prymas Wyszyński. Wiara, nadzieja, miłość”.
Ile jest prawdy w opinii, że przyjęcie godności arcybiskupa Gniezna i Warszawy oraz prymasa Polski stało się początkiem życiowej tragedii biskupa Stefana Wyszyńskiego?
Tragedia to zdecydowanie za duże słowo, na pewno było początkiem wielkiego życiowego wyzwania. To nie był człowiek, który szukał władzy, sam zresztą o tym mówił i pisał. Nie chciał być biskupem, a tym bardziej arcybiskupem dwóch archidiecezji i prymasem Polski. Nigdy nie chciał pełnić wielkich, ważnych funkcji. Te zostały mu zadane.
Twierdził wręcz, że został do nich zmuszony.
W tym sensie, że jako człowiek odpowiedzialny wiedział, co znaczy przyrzeczenie w czasie święceń posłuszeństwa swojemu biskupowi, a zatem papieżowi. Po latach wyrzucał więc sobie, że opierał się nominacji papieża. Ale przyjął je jako znak woli Bożej i starał się władzę zamienić na służbę, co wcale nie było łatwe. Po latach pisał, że usiłował mniej rozkazywać, a więcej prosić, wiedział bowiem, że rozkazując, zyskuje się ludzi posłusznych, a prosząc - przyjaciół, a mieć władzę i mieć przyjaciół to bardzo trudne. Bo albo traci się przyjaciół, albo traci władzę.
Stąd może poczucie tragedii? Takie przynajmniej miał wrażenie prof. Stefan Swieżawski, mówiąc, że u jej podstaw stała konieczność przejęcia roli męża stanu i wodza narodu bardziej niż duszpasterza.
Nie sądzę, by Prymas miał poczucie osobistej tragedii. Pisał o cierpieniu, o tym, że jego droga życia była zawsze drogą Wielkiego Piątku. Ale to jest zupełnie co innego. Prymas był człowiekiem spełnionym.
On czuł, że jego zadaniem jest przeprowadzić Polaków w nowe tysiąclecie chrześcijaństwa jako ludzi wierzących i to mu się udało.
Dlatego, gdy kończył się rok 1966, pisał, że jego zadanie życiowe jest skończone. Oczywiście, on, który zawsze pragnął być kapłanem, nie chciał być nie tylko biskupem czy prymasem, ale tym bardziej mężem stanu czy duchowym przywódcą narodu. Ale powoli wszedł w te role nie z nominacji przecież, ale sam, dobrowolnie z poczucia ogromnej odpowiedzialności za Kościół i naród. To była jego świadoma zgoda. Prymas miał świadomość, że przeżył wojnę, w której życie straciła ponad połowa jego kolegów z włocławskiego seminarium, „po coś”, że Bóg stawia przed nim zadanie - duszpasterskie właśnie. Prawdą jest, że był nominacjami przestraszony, uważał, że do ich pełnienia nie ma odpowiedniego przygotowania, doświadczenia, wykształcenia. A po latach okazało się, że miał to wszystko, stając się jednym z największych prymasów w naszej historii. Myślę, że dzięki temu, że władzy nie szukał, nie ona była jego celem, tak dobrze wypełnił swoje zadanie.
Jak silna była to w tamtych czasach władza?
Był nie tylko arcybiskupem Gniezna i Warszawy, prymasem Polski, dożywotnim przewodniczącym Konferencji Episkopatu. Miał jeszcze specjalne pełnomocnictwa Stolicy Apostolskiej, które dawały mu niemal absolutną władzę w polskim Kościele.
Ta władza wiązała się z samotnością, jak mówił przed laty ks. Piotr Nitecki?
W pewnym sensie tak. Bo to on w swoim sumieniu podejmował najważniejsze decyzje dotyczące czy to Kościoła w Polsce, czy to kształtowania relacji z państwem, i za nie osobiście odpowiadał. Miał, oczywiście, grono współpracowników, miał zaufane panie z tzw. Grupy Ósemka, dziś to Instytut Prymasa Wyszyńskiego, ale odpowiedzialność spoczywała na nim. Był bowiem kimś znacznie więcej niż duszpasterzem, a nawet prymasem Kościoła. Był duchowym przywódcą i ojcem narodu. A to łączyło się z samotnością. I wymagało wielkiej siły.
Czy tylko siła wystarczyła do tego, by - jak mówił prof. Cywiński - stać się w pewnym momencie jedynym w PRL autorytetem i człowiekiem, z którym liczyli się także komuniści?
Myślę o sile duchowej. Źródłem wszystkich zewnętrznych działań Prymasa, jego decyzji i wyborów była wiara. Ale, oczywiście, potrzebne były jeszcze inne przymioty jak zdolność przewidywania, analizy, konstruowania dalekosiężnych programów i determinacji w ich realizowaniu. Prymas po prostu widział dalej i szerzej, zawsze był pół kroku przed innymi biskupami, miał charyzmę i autentyczne zdolności przywódcze. A przede wszystkim odwagę, bo jak mówił, brak męstwa jest dla biskupa początkiem klęski. To wszystko objawiało się w czasie, budując autorytet. Prymas zaczął umacniać swoją pozycję w społeczeństwie od czasu internowania, a gdy zakończyło się milenium chrztu Polski, które było apogeum konfrontacji państwa i Kościoła, był już przywódcą nie tylko Kościoła, ale narodu. W połowie lat 70. nawet ekipa Gierka zaczęła doceniać Prymasa, liczyć się z jego opiniami, dostrzegając w nim stabilizatora sytuacji w kraju. Na tę pozycję - jedynego autorytetu w kraju - zapracował określoną postawą, stylem działania, mając w sobie i pokorę, i siłę.
Niezłomność i elastyczność?
Cytuje pani Andrzeja Micewskiego, autora pierwszej biografii kard. Wyszyńskiego. Tak, to była nieustępliwość w sprawach światopoglądowych, połączona z elastycznością działania w innych kwestiach, dotyczących np. spraw społecznych.
Mogła budzić kontrowersje?
Mogła, i do aresztowania Prymasa budziła. Ale w istocie, i to nie tylko w tamtych warunkach społeczno-politycznych, była w tym roztropność, rozwaga, mądrość i siła. Obruszam się, kiedy mówi się o Prymasie jedynie w kontekście memoriału Non possumus, czyli o prymasie niezgody. A to był także prymas dialogu. W sprawach światopoglądowych pozostawał nieugięty, we wszystkich innych kwestiach uważał, że trzeba rozmawiać, nawet z wrogami Kościoła.
To była jednak całkowita zmiana wobec komunistycznej władzy, czyli, jak pani pisze: korekta linii w relacjach?
Korekta linii poprzednika kard. Augusta Hlonda, który działał zgodnie z przekonaniem papieża Piusa XII, że z rządami państw komunistycznych rozmawiać nie wolno. Prymas Hlond nie spotkał się nawet z wojewodą, a prymas Wyszyński rozmawiał z Bierutem. Uważał, że Kościół musi żyć w każdych warunkach, musi prowadzić dialog z państwem w trosce o człowieka, który jednocześnie jest członkiem Kościoła i obywatelem państwa, którego ustrój się zmienia. Prymas Wyszyński był przekonany, że nie może być powrotu do przedwojennej struktury społeczno-własnościowej. W związku z tym nie sprzeciwiał się reformom społecznym, co nie znaczy, że popierał sposób ich przeprowadzania. Do momentu aresztowania, prowadząc rozmowy z nową władzą komunistyczną, wierzył, że w Polsce jest możliwość zbudowania nowego ustroju innego niż radziecki, czyli takiego, który nie będzie ateistyczny.
Polski model komunizmu?
Właśnie. To pozwalało mu na przykład odważnie przedłożyć episkopatowi wynegocjowany pod swoim nadzorem projekt porozumienia z rządem, przyjęty w kwietniu 1950 roku. Tyle że jego ustalenia nie były przez władze respektowane.
I wtedy narodził się Prymas Non Possumus, który mówi: Uczymy, że należy oddać, co jest Cezara, Cezarowi, a co Bożego, Bogu. Ale gdy Cezar siada na ołtarzu, to mówimy krótko: nie wolno!
Bo ta władza sięgnęła za daleko: chciała decydować o tym, kto może pełnić funkcje kościelne od wikariusza po biskupa. Tak stanowił dekret Rady Państwa z lutego 1953 roku. Władze chciały podporządkować sobie Kościół personalnie, czyli de facto doprowadzić do zerwania z Watykanem. Na to mogła być jedna odpowiedź: non possumus. Uwięzienie zaś było ostatecznym punktem, który sprawił, że Prymas - jak to nazywam - przeszedł od swoistej defensywy do duchowej ofensywy, czego efektem był wielki milenijny program odnowy wiary i moralności chrześcijańskiej. Po wyjściu na wolność Prymas nie miał już co do władzy złudzeń, choć musiał z nią rozmawiać. W czasie uwięzienia Prymas wszedł w rolę interreksa, stając się duchowym przywódcą narodu.
Podkreśla pani, że musiał z władzą rozmawiać, ale on także za konkretnych jej przedstawicieli się modlił, jak choćby za Bolesława Bieruta. Oddzielał ideologie od człowieka?
Na pewno. W każdym ze swych partyjnych rozmówców, o czym świadczą choćby zapiski pro memoria, starał się widzieć przede wszystkim człowieka. Bieruta uważał za człowieka ideowego, który chce dobra dla Polski. Biorąc pod uwagę, że odpowiadał on za zbrodnie stalinowskie w Polsce, i za aresztowanie Prymasa, to było zaskakujące. Jak i to, że Prymas po jego śmierci odprawił za niego mszę św. i obiecał modlić się za niego, bo tak mu nakazywało chrześcijaństwo.
Miłość nieprzyjaciół to sedno chrześcijaństwa.
Podczas pierwszej Wigilii internowania napisał: Nigdy mnie nie zmuszą, bym ich nienawidził. Przebaczenie było dla niego wolnością?
Tak. Prymas mówił, że nie ma takiej krzywdy, której nie można by przebaczyć. A ten, kto nie umie przebaczać, jest największym wrogiem samego siebie, bo przebaczenie to przywrócenie sobie samemu wolności. On wiedział, co mówi. Bo miał komu i co przebaczać. Był w tym mocno doświadczany, co ukazuje też jego heroizm. Przez trzy lata internowania, siedząc bez procesu, wyroku, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle wyjdzie na wolność, codziennie zderzał się z poczuciem absolutnej krzywdy i niesprawiedliwości. Trzeba wielkiej duchowej siły, by nie zamknąć się w nienawiści. By przebaczyć.
Tym bardziej że donosili na niego ci, którzy wcześniej byli mu bliscy.
O niektórych wiedział, roli innych mógł się domyślać, a o wielu nigdy się nie dowiedział, bo pokazały to dopiero akta IPN. Tajnymi współpracownikami SB donoszącymi na Prymasa byli zarówno duchowni, jak i świeccy, w tym nawet osoba z jego rodziny. Tym, którzy się do tego przyznali, przebaczał. Taką wolność i siłę ducha dawała mu wiara. W okresie internowania przestał się lękać po złożeniu aktu osobistego oddania się Matce Bożej. I taki akt duchowego oddania się w macierzyńską niewolę Maryi zaproponował Polakom w roku milenium, ufając, że kiedy Polacy odzyskają duchową wolność, staną się wewnętrznie wolni, przyjdzie czas, gdy upomną się o wolność zewnętrzną. I tak się stało w sierpniu 1980 roku.