Prof. Zbigniew Mikołejko: Ja też sam za sobą nie mogę nadążyć
- Gonimy za swoją tożsamością, bo w tym ruchomym dzisiejszym świecie, próbujemy w niej znaleźć oparcie. Staramy się na tej drodze odzyskać własne „ja”, zaspokoić swój lęk, także przed śmiercią, starością, bo odkryliśmy brutalność przemijania - mówi prof. Zbigniew Mikołejko
Za panem, profesorze, trudno nadążyć, pan cały czas w biegu?
No tak, ale ja sam za sobą nie mogę nadążyć. Na tym polega mój największy kłopot. I myślę, że mówiąc to właśnie, co teraz powiedziałem, dotykam tego, co najważniejsze w naszym gnaniu przed siebie: że zachwiały się dawne porządki oparte na ładzie, uporządkowaniu, hierarchii, stabilizacji, na długim trwaniu różnych wartości, zachowań, hierarchii, wzorów. W związku z tym usiłujemy, nierzadko rozpaczliwie czy histerycznie, znaleźć jakiś punkt oparcia - ale ów punkt oparcia okazuje się niemożliwy. Oczywiście to przybiera różne formy: gonimy za pieniądzem, za sukcesem, za - paradoksalnie - ustabilizowaniem życia. Przede wszystkim jednak jest to pogoń za swoją tożsamością, bo w tym ruchomym dzisiejszym świecie próbujemy w niej znaleźć oparcie. Staramy się na tej drodze odzyskać własne „ja”, zaspokoić swój lęk, także przed śmiercią, starością, bo odkryliśmy, bardziej niż inne epoki, brutalność przemijania. Zatem w owej pogoni próbujemy „zamazać” czy zdławić także ten lęk, który przemijaniu towarzyszy. Tyle tylko, że ta upragniona, zbawienna i mająca nas ukoić tożsamość musi się przecież na czymś opierać. Ale na czym?
Ale przecież nie możemy gnać cały czas! Bo w tej pogoni za czymś gubimy samych siebie.
Ma pani rację. Dochodzimy do bowiem paradoksu. Chcemy niby coś odzyskać, chcemy się na czymś trwałym oprzeć, chcemy mieć pewność różnych spraw, pewność własnej tożsamości, a tymczasem okazuje się, że gonimy za jakąś mgłą, że poruszmy się po lotnych piaskach z przypisanymi im złudzeniami. To widać zresztą w czymś, co przejawia się na najbardziej trywialnym poziomie, co jest niesłychaną gonitwą za towarami, które nas łudzą swoją domniemaną rozkoszą. Ale ta okazuje się niebawem straszliwie krótkotrwała, nie daje oczekiwanego szczęścia. Kiedyś na jakąś wartość materialną przeciętny człowiek musiał mocno na ogół pracować, ona przychodziła z trudem - i z czasem. Dzisiaj chce mieć wszystko naraz i zaraz, jak najszybciej i jak najwięcej. I żeby było to jeszcze jak najnowsze: kolejny zatem telewizor, kolejny ciuch, kolejny smartfon, kolejna zabawka… To ma jeszcze drugie źródło: jesteśmy ludźmi zabawy, taniej, tandetnej - to taka płytka i przelotna rozrywka, którą zapełniamy czas wolny. W odróżnieniu od ludzi innych epok dysponujemy bowiem chmarą czasu wolnego. Ale ten czas wolny jest właśnie zapełniany gonitwą za towarami, gonitwą za tanimi i wciąż nowymi przyjemnościami. Znamienne jest to zwłaszcza dla krajów, które stosunkowo niedawno doświadczały ubóstwa i które zarazem odznaczają się niskim poziomem uczestnictwa w kulturze i życiu umysłowym. Takich jak Polska, gdzie według ostatnich badań co szósty magister jest wtórnym, funkcjonalnym analfabetą - i gdzie jednocześnie można cieszyć się względnym dostatkiem.
Panie profesorze, ale czemu utraciliśmy swoją tożsamość?
To długofalowy proces. Jesteśmy społeczeństwem zupełnie innego rodzaju niż społeczeństwa tradycyjne - bardzo nieruchome, osiadłe, konserwatywne, przywiązane do dziedzicznych ról zawodowych czy, szerzej, społecznych. Można też szukać źródeł utraty tożsamości w zatracie czegoś, co można by nazwać kulturą agrarną związaną z przywiązaniem do ziemi, do roli, opartą przede wszystkim na rolnictwie. To wszystko zburzyła demokratyzacja, która - w połączeniu z wielkimi rewolucjami przemysłowymi (a także, to paradoks okrutny, poprze doświadczenia strasznych światowych wojen) - zniosła „odwieczne” granice, hierarchie, kasty społeczne i wytworzone przez nie instytucje, trwałe kategorie i kultury mentalne. I uczyniła nas bardzo ruchomymi. Wielkie procesy historyczne XIX, a przede wszystkim XX wieku doprowadziły na przykład do zburzenia starych podziałów klasowych i stanowych, które trzymały ludzi w ryzach i wyznaczały im los od kolebki do śmierci. Dziś więc są one czymś mało istotnym i nacechowanym płynnością: przejście z jednej klasy społecznej do innej zależy w znacznym stopniu od indywidualnego wysiłku, nic niemal tego nie ogranicza. To oczywiście zjawisko pozytywne, ale ma ono także skutki uboczne, takie jak właśnie upadek rozmaitych tożsamości i powszechnie doświadczana niestabilność egzystencji. Mało tego, zachwiały się także, zwłaszcza na Zachodzie - a Polska również pospiesznie podąża tą drogą pomimo dramatycznego nieraz oporu środowisk zachowawczych - tradycyjne tożsamości religijne czy narodowe. Religie instytucjonalne, tradycyjne religie, które kiedyś w znacznym stopniu określały tożsamość w stopniu fundamentalnym, dzisiaj się więc nie liczą albo prawie nie liczą - oczywiście nie w deklaracjach, lecz w codziennych praktykach życiowych. Nie liczą się też dawne tożsamości narodowe, które ukształtowały się gdzieś na początku XIX wieku, za sprawą chociażby filozofii Hegla oraz kultury romantyzmu, zyskując nawet przejściowo status swego rodzaju „religii plemiennych” o złowieszczym zakroju. I rozpadły się wreszcie tożsamości klasowe. Jasne, że jakieś oznaki, jakieś ślady czy pozostałości owych tożsamości wciąż w nas tkwią. Często jednak są to jakieś widma i resztki, jakieś pustawe rytuały i schematy, jakich niektórzy, z braku czegoś innego, próbują się rozpaczliwie trzymać. Nie są one jednak czymś trwałym i pewnym. Dzisiaj człowiek przenosi się z jednego kraju do drugiego, z jednej grupy społecznej do drugiej, z jednej kultury do innej, traci więź z tym czymś, co się nazywa korzeniami. A jednocześnie istnieje ten kapitalistyczny dyktat produktywności, który wymusza prędkość, wynalazczość, zmianę. To że na przykład żyjemy w obrębie, z czego ludzie nie zdają sobie na ogół sprawy, rynku producenta, a nie rynku konsumenta. Cały ten wielki, globalny, kapitalistyczny moloch wytwarza w nas bowiem wszystko, a przede wszystkim wytwarza w nas potrzeby, nowe łaknienia, nowe pragnienia. Głody nowych rzeczy, towarów, wartości. A my za tym, jak nie wiem, jak przysłowiowy kot za sperką, latamy - w takim wielkim opętaniu. Bo to jest rodzaj opętania nas wszystkich. I oczywisty przejaw tego, co Karol Marks słusznie nazywał „fetyszyzmem towarowym” - słusznie, bo rozpoznamy tu i rodzaj prawie religijnego kultu, prawie religijnej ekstazy, i swoisty jakby erotyzm, z racji fascynacji, pożądań, uniesień związanych z rzeczami.
No tak, ale jednak bardzo wiele osób mówi w pewnym momencie: dość. Wypisuje się z tej gonitwy.
Przestaje biec, to prawda. Ale ci ludzie tworzą tylko, mówię o tym z szacunkiem, rozproszone kultury wyspowe, marginalne z punktu widzenia całości. Dawniej też było tak, że tworzyły się wspólnoty, które egzystowały inaczej niż reszta. Chociażby wspólnoty mnichów, pustelników rozmaitych - oni żyli życiem osobnym, nie podlegali rytmowi, żyli w nieruchomym, jakby „świętym” porządku, w skrajnym oddaleniu, jak Ojcowie Pustyni, od wszelakich pokus Ciała, Miasta i Świata. To dotyczy tak chrześcijaństwa, jak i rozmaitych innych wyznań. Ale był to raczej wyjątek od reguły niż reguła, nawet w lamaizmie mongolskim i tybetańskim z właściwą mu masowością mnichów. I podobnie jest dzisiaj.
Jednak sporo osób zostawia korporacje, kariery i wyjeżdża gdzieś na wieś, do małych miasteczek i zaczyna życie od nowa. Ma dość wyścigu szczurów.
Ale to jest szlachetne i często podszyte goryczą złudzenie. Powiedzenie: „Mam dość korporacji. Nie chcę tak żyć” przychodzi bowiem często po zmiażdżeniu przez korporację, po wypaleniu. Owszem, to rodzaj zwycięstwa nad duchem korporacji, ale równie często też objaw klęski w zmaganiu z nią. Tak więc ci, którzy z takich czy innych powodów podobne decyzje podejmują, to nie jest dominująca grupa społeczna - choć to są przypadki głośne, bo wyjątkowe na tle całości. Mało tego, to narzekanie do niczego nie prowadzi. Byłem, jeżdżąc po Polsce i świecie, w paru luksusowych hotelach i widziałem przywiezionych tam „korpoludków” na jakieś wyjazdy konsolidacyjne, czy jak to się tam nazywa. To jest życie absolutnie stadne, plemienne, chóralne, agresywne, pełne wrzasku i odurzenia (swoją rolą, wspólnotą, okazją do darmowej wyżerki i wypitki oraz przygodnego seksu i czym tam jeszcze). Taka jest tu większość i szlachetni uciekinierzy z jej objęć nic tu nie mogą zmienić. To samo dzieje się z tym czymś, co od biedy można by nazwać kulturą młodych - to też jest często taka kultura stadna, która nie skłania do indywidualizmu oraz szukania osobnych, niepowtarzalnych dróg. Dzisiaj zresztą mało kto z nas poza takie zachowania tak naprawdę wykracza. Zwykłemu mieszczuchowi może się wydawać, że jest indywidualnością, bo coś tam sobie kupuje w galerii, ale on ma w tej galerii tysiące ludzi obok siebie, którzy gonią za tym samym co on. Albo te miriady bliźniaczo podobnych do siebie zdjęć z wakacji, życia rodzinnego, rozmaitych imprez - fotek kompulsywnie pstrykanych i publikowanych potem w sieci. Jaka to indywidualność? Na czym ona polega? Gdzie ją zresztą odnaleźć i zbudować w dzisiejszym społeczeństwie masowym, owładniętym przez miraże popkultury i fetyszyzmu towarowego, zarządzanym przez media i stojące za nimi wielkie korporacyjne molochy? Jechać mamy w Bieszczady? Wędrować, niby to wolni, przez świat. No właśnie, trudno. Tym bardziej że dzisiaj stawiamy na wszystkich naszych drogach, na wszystkich naszych szlakach właśnie na prędkość. Co jest bowiem dyktatem współczesnego świata? Coraz więcej samochodów coraz sprawniejszych - i coraz więcej szybkich, dogodnych dróg. Coraz prędzej, coraz szybciej. Jeśli zaś ludzie mają wybrać między muzeum a parkingiem, tak jak to jest teraz w Białymstoku, wybierają oczywiście parking.
Tylko jak znaleźć w tym wszystkim „złoty środek”?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień