Prof. Wojciech Burszta: Dziedzictwo pożera dziś kulturę
Prof. Wojciech Burszta, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS: PiS nie udała się wymiana kulturalnych elit.
Panie Profesorze, na czym polega „dobra zmiana“ w kulturze?
Minęły niemal dwa lata od zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich i parlamentarnych i można już wyciągać pewne wnioski. W polityce kulturalnej tego okresu widoczny jest gremialny odwrót od wszystkiego tego, co działo się w polskiej kulturze po 1989 roku. Można zaobserwować radykalnie inny charakter działań głównych instytucji państwowych zajmujących się kulturą, zwłaszcza Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Narodowego Centrum Kultury. NCK po odejściu na początku 2016 roku znakomitego dyrektora Krzysztofa Dudka ogranicza swoje najbardziej wartościowe programy, na czele z Biblioteką Plus i działaniami na rzecz rozwoju regionalnego, i wspiera głównie kulturę gloryfikującą wartości narodowe, w rozumieniu PiS, oraz religijne.
Zmieniają się nie tylko programy, ale też finansowanie kultury. To chyba musiało być bolesne?
Tak, plany dofinansowywania kultury zmieniły się całkowicie. Z zasady te instytucje, które do 2015 roku miały zagwarantowane dofinansowanie przez całe lata, stanęły w zupełnie nowej sytuacji, całkowicie lub w dużym stopniu pozbawione pieniędzy od państwa. Muszę przyznać, że niektórym wychodzi to na dobre, bo znajdują nowe źródła dofinansowania i nowe sposoby działania, a zyskują niezależność i wiarygodność, wartości w obecnych warunkach bezcenne. '
Mniej więcej pamiętamy, jaka była polska kultura przed 2015 rokiem. Jaka jest kultura promowana przez PiS?
Można ją nazwać kulturą szlachecko-religijną, skupioną na narodowej przeszłości. Kazimierz Michał Ujazdowski, który był ministrem kultury za pierwszych rządów PiS w latach 2005-2007, stworzył z Ministerstwa Kultury i Sztuki Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i ta zmiana teraz się na polskiej kulturze mści, bo prawie cały nacisk obecny minister, profesor Piotr Gliński, przeniósł na ten drugi człon nazwy ministerstwa. Za jego kadencji dziedzictwo narodowe, czyli specyficznie po PiS-owsku zinterpretowana przeszłość, przykrywa kulturę żywą, dynamiczną, współczesną.
To jest diagnoza, a jakie są objawy?
Po pierwsze, współpraca państwa z instytucjami i twórcami istotnymi dla polskiej kultury współczesnej właściwie została zawieszona. Po drugie, zarysował się konflikt pomiędzy kulturą popularną a państwem. Zaczęło się od wprowadzenia disco polo na salony przez prezesa TVP Jacka Kurskiego, a kolejnym aktem jest zamieszanie wokół festiwalu opolskiego. Władza próbowała twórców piosenki kupić, to się nie powiodło, w zamian zapanował stan permanentnego napięcia pomiędzy twórcami i władzą.
Co chyba nie dotyczy jedynie twórców muzyki popularnej i nie tylko popkultury?
Oczywiście. Bardzo gorąco jest w środowisku teatralnym i sytuacja coraz bardziej się zaognia ostatnio. Mamy wielomiesięczny konflikt wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu, fatalnie odebraną zmianę kierownictwa Teatru Starego w Krakowie i „Klątwę“ w warszawskim Teatrze Powszechnym z potyczkami z narodowcami w budynku teatralnym. Podobne napięcie narasta w środowisku sztuk wizualnych i wystawienniczym.
Chociażby skandaliczna zmiana kierownictwa Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Sfera oficjalna wyraźnie odkleja się od środowisk twórczych i od odbiorców. Instytucje kultury oficjalnej będą słabnąć, a nasili się działalność kontrkulturowa, z jaką mieliśmy do czynienia w latach 80. To nie będzie trudne, ponieważ właściwie wszystko, co obecnie w Polsce w kulturze jest żywe, chcąc nie chcąc, stanie się kontrkulturą w opozycji do kultury oficjalnej. Po stronie rządzących kultura jest coraz bardziej zawężana do takich wartości jak wspólnotowe dążenia Polaków i specyficznie pojęta duma narodowa. Wszystko inne wypychane jest na margines.
Czy takie zawężanie kultury skazane jest na niepowodzenie?
Nie do końca. Program na nową kulturę sięga do reformy oświaty właśnie wprowadzanej przez PiS z dużymi oporami społecznymi. Istotą reformy jest bardzo głębokie przemodelowanie dwóch kluczowych dla PiS przedmiotów szkolnych, czyli języka polskiego i historii. Jestem po lekturze nowych podstaw programowych tych przedmiotów i muszę powiedzieć, że zmiany są szokująco głębokie. Najważniejszym okresem w historii literatury polskiej jest renesans sarmacki, który zajmuje również kluczowe miejsce w nowej koncepcji nauczania historii Polski. Jeszcze nigdy dotąd ta epoka nie była do tego stopnia wyeksponowana w dydaktyce szkolnej. To zaskakujące przeniesienie akcentów sprawiło, że jeszcze ani jeden z podręczników do wymienionych przedmiotów nie został dopuszczony do użytku szkolnego. Żaden z autorów nie zdołał jeszcze w pełni wpasować się w oczekiwania Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Jakie konsekwencje dla kultury może mieć to przestawienie zwrotnicy w oświacie?
Programy tak skonstruowane i wypełnione takimi treściami mają na celu pozbawienie dzieci i młodzieży zmysłu krytycyzmu, chęci kwestionowania i przenicowywania zastanych prawd i poglądów. Młode pokolenie w Polsce zostanie więc pozbawione tego, co w zachodniej Europie wyrabia się w młodych ludziach już od zakończenia II wojny. Właściwie każdy z krajów Europy Zachodniej przeszedł przez fazę rewizji własnej historii, połączonej z wydobywaniem najbardziej niewygodnych i wstydliwych zjawisk i faktów. Mam na myśli np. tendencje faszystowskie w przedwojennej Skandynawii, eugenikę, udział skandynawskich żołnierzy po stronie nazistowskich Niemiec. Nasze trupy nie zostały jeszcze w pełni wyciągnięte z szafy. W Polsce ten proces, ledwo zaczęty, został przerwany. Badania historyczne, publicystykę historyczną, nauczanie historii zastąpiła polityka historyczna.
Jak już jesteśmy przy historii, może warto przypomnieć, że w powojennej Polsce był już okres, w którym teatr wzbudzał tak silne namiętności społeczne, jak to widzimy dzisiaj.
To, co się dzieje wokół „Klątwy“ w Teatrze Powszechnym, jest bardzo znaczące. Potwierdzają się słowa Karola Marksa, że historia się powtarza, ale jako farsa - sytuacja jest podobna jak w 1968 roku, tylko wektory się odwróciły. Wtedy zarzewiem buntu była głęboko patriotyczna inscenizacja Kazimierza Dejmka „Dziadów“ Adama Mickiewicza, dziś narasta konflikt wokół krytycznego wobec patriotyzmu odczytania „Klątwy“ Stanisława Wyspiańskiego przez Olivera Frljicia.
Teatr bierze na siebie zadania historyków i publicystów. Co z tego wyniknie?
To, że w tej chwili w Polsce cały istotny teatr repertuarowy jest kontrkulturą. Mówiąc metaforycznie, w każdym większym mieście mamy „Dziady“ Dejmka. W Teatrze Polskim w Poznaniu wystawiane są obecnie „Myśli nowoczesnego Polaka“ Romana Dmowskiego, czyli ponadstuletni manifest polityczny Narodowej Demokracji w wersji scenicznej. Obecnie nawet robiąc klasykę, jak kiedyś Dejmek, robi się prowokację. Polskie środowisko teatralne jest w tej chwili tak politycznie rozbudzone, że władza nie doczeka się koturnowych przedstawień. Mityczna, cukierkowa wizja polskości się nie przyjmie. Polski teatr będzie walczył o niezależność i prawo wolności ekspresji wszystkimi dostępnymi środkami.
Jeśli patrzy się na teatr, film, literaturę czy muzykę, mało jest twórców, którzy opowiedzieli się w mijającym dwuleciu za władzą. Dlaczego tak się stało?
Władzy nie udało się kooptować ani kupić twórców. I to jest sukces środowiska i zarazem kolejne pęknięcie społeczne, kolejny podział w Polsce.
Czyli kultura polska przetrwa PiS?
Oczywiście że przetrwa, i to jest sprawdzian elit. Już teraz widać, że artyści nie pójdą na koncesje z władzą.
Ale kultura oficjalna ma też swoich odbiorców.
Ma, i oni poddają się wizji kultury polskiej á la PiS. Jest to wizja przebarwiona politycznie, zawężona i oparta na paradoksie wychwalania minionej wielkości. Taka kultura jest prostą drogą do ksenofobii i umysłowego zamknięcia.
Czy to zwolennicy tak pojętej kultury odpalają race w Teatrze Powszechnym?
Nieszczęście polega na tym, że już i tak jesteśmy społeczeństwem wybitnie monokulturowym. Efekty propagandy informacyjnej, polityki historycznej i unarodowiania kultury są to rzeczy okropne, jeśli chodzi o tożsamość Polaków. Jedna z moich doktorantek napisała niedawno pracę „Obraz Bliskiego Wschodu w oczach Polaków“ i wykazuje w niej między innymi, że od momentu wszczęcia antyimigracyjnej i antyislamskiej propagandy w naszym kraju o połowę zmniejszyło się zainteresowanie polskich turystów krajami tego regionu. A wiadomo przecież, że zetknięcie się z odmiennymi kulturami, nawet w czasie wakacji, osłabia siłę stereotypów i uprzedzeń.
Cały Bliski Wschód staje się dla nas w ten sposób jakby czarną dziurą.
A przecież, dzięki podróżom, Polacy już zaczynali różnicować Turcję, przeróżne państwa arabskie i Iran. Teraz wszyscy, którzy mieszkają na wschód i południe od Grecji i Bułgarii, znów stają się strasznymi Arabami, których należy się bać i pod żadnym pozorem nie wpuszczać do Polski. Proces poznawania tamtej części świata jest na lata zniszczony. Proces otwierania się polskiej mentalności został zatrzymany.
Ale nie są to chyba zmiany nieodwracalne?
Nie są. Ale dlaczego w Polsce wciąż musimy coś odbudowywać? A wydawało się, że po 1989 roku wszystko idzie do przodu, w takim czy innym tempie, ale harmonijnie.