Rozpoczął się proces eskalacji nienawiści. W pewnym momencie osiągniemy punkt, z którego nie będzie powrotu - mówi prof. Piotr Balcerowicz w rozmowie z Tomaszem Modzelewskim.
Walki jeszcze trwają, ale można powiedzieć, że zbliża się kres tak zwanego Państwa Islamskiego w tej formie, jaką dzisiaj znamy. Czy paradoksalnie nie zwiększy to zagrożenia terroryzmem w świecie? Możemy się spodziewać, że będzie jeszcze bardziej niebezpiecznie?
Można założyć, że tak się stanie. Wystarczy sobie przypomnieć, jak terroryzm był dławiony i jak się odradzał falami. Lata 90. to czas ożywienia ruchów terrorystycznych pod egidą Al Kaidy i talibów w Afganistanie. Grudzień 2001 i upadek reżimu talibów w Kabulu był uznawany za koniec tej epoki. Ale wystarczyło parę lat, konflikt i okupacja Iraku, która spowodowała, że pojawiły się idealne warunki dla odradzania się takich ruchów w zupełnie nowej formie. Właściwie powstały one w zniszczonym Iraku, a więc w nowych warunkach, niemal od zera. Potem, po 2008, 2009 roku, był moment spokoju, kiedy wiele organizacji państwa protoislamskiego zostało osłabionych. I znowu wystarczyło, że doszło do wojny domowej w Syrii, gdzie pojawiły się terytorialne możliwości konsolidacji tych ruchów.
Ta historia się powtórzy?
Po upadku Mosulu i zapewne jakiś czas później upadku Rakki w Syrii Państwo Islamskie przestanie istnieć w tej formie, ale nie w ogóle. Musimy pamiętać, że pozostanie kilkadziesiąt tysięcy ludzi, bojowników związanych z tym państwem, Syrią i Irakiem, ale są też dziesiątki tysięcy ludzi spoza regionu bliskowschodniego. To bojownicy, którzy przybyli z obszaru Europy, Afryki Północnej, Azji Centralnej, z Pakistanu, Afganistanu. Oni nie znikną.
Oprócz tych bojowników, są kolejni ludzie, którzy przeszli konwersję na bardziej radykalną odmianę islamu. Teraz „zagospodaruje” ich ten, kto pozwoli im dalej żyć?
To jest odrębny problem jeszcze większej radykalizacji, która 20 lat temu nie wydawała się możliwa. Problem ten wykracza poza tereny Państwa Islamskiego. Żyjemy w czasach światowego kryzysu gospodarczego, który się nie skończył. Polska go w ogóle nie odczuła, ale na południu Europy pojawiły się silne ruchy populistyczne, które później ogarnęły resztę kontynentu. I to jest pokłosie tego kryzysu, tak samo jak wzrost radykalizmu religijnego, który jest swego rodzaju populizmem. Mamy do czynienia ze skrajnie fundamentalistycznymi grupami islamskimi, odwołującymi się do polityki.
Na terenach ISIS dodatkowym czynnikiem jest funkcjonujące tam prawo plemienne. Nawet jeśli kalifat zostanie zdławiony, prawo plemienne przecież będzie trwać nadal?
W rejonie bliskowschodnim, w Iraku, Syrii rzeczywiście na kwestie ideologiczne nakładają się wątki plemienne. To, że zdobycie Mosulu zakończy jakąś istotną fazę istnienia Państwa Islamskiego, nie ulega wątpliwości. Nie oznacza to jednak, że ludność Mosulu będzie się w całości cieszyć z tego, że miasto zostało odbite, ponieważ w dużej mierze jest to arabska ludność sunnicka, która przez lata słabego poamerykańskiego Iraku poczuła się całkowicie zepchnięta na margines. I słusznie, bo władza w Bagdadzie była zmonopolizowana przez szyitów.
Wróćmy do Europy i bezpieczeństwa na kontynencie. Jeśli radykalizację, o której Pan mówi, i poczucie niesprawiedliwości w świecie połączyć z migrantami, którzy tu już są, to za kilka, kilkanaście lat, biorąc pod uwagę ich izolację, niemożność osiągnięcia tego, co mają Europejczycy, porozumienia się z innymi, jako że choćby częściowo to przecież analfabeci - czy Europa z tych wszystkich powodów stanie przed większym zagrożeniem?
To zależy w dużym stopniu od samych Europejczyków. Znam wielu emigrantów, którzy przyjechali do Polski, do Europy w ciągu ostatnich kilku lat i mówią, że są szczęśliwi, że się tu znaleźli, że są bezpieczni, mają jakieś perspektywy, ale i pełną świadomość, że nie zrealizują swoich aspiracji tak, jak mogliby realizować je w kraju pochodzenia. Emigranci przybywający do Europy z zasady są wdzięczni, że uzyskują schronienie i bezpieczeństwo. Natomiast jest bardzo ważną kwestią to, jak zostaną wchłonięci przez społeczeństwa europejskie. Jeżeli spotykają się z postawą przyjazną, a co najwyżej obojętną, to ułożą sobie życie. A jeżeli będą się spotykać z wrogością, a nie będą mieć możliwości powrotu do kraju pochodzenia, to w nich będzie się rozwijała wrogość, która może wybuchnąć. Zatem głównym czynnikiem, który doprowadzi do radykalizacji dzisiejszych uchodźców lub następnych pokoleń, będzie nastawienie tej tradycyjnej, białej, postchrześcijańskiej większości europejskiej. Wrogie podejście niejako samo wygeneruje procesy, które się obrócą przeciw większości.
Możemy tego uniknąć?
Cały czas podkreślam, że są dwa możliwe scenariusze. Albo żyjemy wspólnie w zgodzie, poszanowaniu własnych praw, obowiązków i odmienności, albo rozpoczyna się proces eksterminacji, dokonywany przez większość na mniejszości. Właściwie już się rozpoczął proces eskalacji nienawiści. W pewnym momencie osiągniemy punkt, z którego nie będzie odwrotu, i Europa pogrąży się w kolejnym holokauście. To nie jest jakaś mrzonka, tylko bardzo realistyczny scenariusz. Obecna sytuacja w Europie bardzo przypomina to, co działo się na przełomie lat 20. i 30. XX wieku, a skończyło przejęciem władzy przez Hitlera, Mussoliniego i generała Franco, II wojną światową oraz ludobójstwem. Znacznie trudniej edukuje się społeczeństwo w duchu pokoju i koegzystencji, znacznie łatwiej wykorzystuje wątki populistyczne, napędzające spiralę nienawiści.
Mówi Pan o edukacji społeczeństwa, ale ten medal ma dwie strony. Co się będzie działo, jeśli w przyszłości Arabia Saudyjska zacznie działać tak jak pod koniec XX wieku, wydając ogromne pieniądze na przywrócenie do życia literackiego języka arabskiego, a w ślad za tym pójdzie nauka religii i pod płaszczykiem nauki wpajanie ideologii?
To jest coś, czego Arabia Saudyjska i bogate kraje z tego regionu nie zaprzestały i to jest bardzo poważny problem. Niestety, tego typu działalność misjonarska, odbywająca się oficjalnie lub znacznie częściej nieoficjalnie, prowadzi do silnej radykalizacji społeczeństw, które poszukują swojej tożsamości i tworzą ją na nowo nie w odniesieniu do kulturowego otoczenia, kraju czy grup plemiennych, ale w odniesieniu do nowej ideologii politycznej, bazującej na islamie.
Co się stanie z terenami, które były kontrolowane przez Państwo Islamskie, a teraz tracą, jaka by ona nie była, formę zagospodarowania państwowości, tę tożsamość?
To są tereny, które bardzo trudno będzie na nowo zagospodarować, bo żadna władza centralna nie będzie miała tam legitymizacji ani autorytetu. Widzimy pewien schemat - model związany z Państwem Islamskim odradza się na terenach państw upadłych, tam, gdzie trwa wojna domowa, a władza centralna całkowicie zanikła. Przykładem takiego procesu jest Somalia. Od początku lat 90. mamy tam permanentną wojnę domową. Tego nikt nie kontroluje. Państwo Islamskie właśnie w takich miejscach doskonale funkcjonuje, a podobnych terenów jest na świecie ciągle pod dostatkiem.
W latach zimnej wojny mieliśmy jasny, przewidywalny podział świata na bloki, a w przypadku państw arabskich - przewidywalnych dyktatorów, kontrolujących swoje kraje i gwarantujących spokój. Do takiej sytuacji powrócimy?
Nie zgadzam się z taką tezą. Gdybyśmy mieli przyjąć scenariusz zamiany dyktatorów na demokrację, to tak, należałoby ich obalać. Natomiast jeśli mamy do czynienia z zamianą jednego dyktatora na nowego, pojawia się pytanie - po co? To niczemu nie służy. Zamiana jednego dyktatora, którego Zachód nie lubi, na nowego, z którym Zachód łatwiej się dogaduje, powoduje jeszcze większe poczucie krzywdy wśród ludności muzułmańskiej. To jest ten paradoks, że właściwie muzułmanie są rządzeni przez dyktatorów wspieranych przez Zachód.
Rozmawiał
Tomasz Modzelewski