Prof. Marian Zembala: Lekarz nigdy nie powinien choremu odbierać nadziei
Życzliwość nic nie kosztuje, a jest energią leczącą. Jak ubieramy białe fartuchy, często o tym zapominamy - mówi prof. Marian Zembala, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Rozmawia Krzysztof Ogiolda.
Był pan profesor ostatnio gościem pielgrzymki pracowników służby zdrowia do opolskiej katedry...
I w jej trakcie bardzo mocno uderzył mnie motyw miłosiernego Samarytanina, który został w katedrze wyeksponowany. To była przestroga, przypomnienie, że możemy wszyscy być kapłanami, lekarzami, ministrami czy marszałkami, ale nie możemy zapomnieć o dostrzeganiu człowieka potrzebującego. To jest bardzo silny przekaz dla lekarzy, pielęgniarek i innych osób zajmujących się ochroną zdrowia. W 2015 roku kilka razy spotkałem się z niedawno zmarłym ks. Janem Kaczkowskim, kapelanem puckiego hospicjum, ale też społecznikiem oddanym chorym znajdującym się „pod ścianą”. On mi bardzo mocno uświadomił, że choremu nie wolno nigdy zabierać nadziei. To jest sygnał dla nas, leczących, że w relacji z chorym czasami brakuje słowa, gestu, choćby krótkiego, ale autentycznego kontaktu. Ks. Kaczkowski przestrzegał mnie, że jak chory trafia do hospicjum, a wcześniej słyszał głównie rady typu: niech się pan przygotuje na śmierć i spakuje swoje rzeczy, i sprawy jak najszybciej załatwi, to potem trzeba miesięcy, żeby to odkręcić.
Nie zabierać nadziei to bardzo szczytne hasło, ale jak lekarz ma je w praktyce zrealizować?
Wyrastałem w środowisku akademickim Wrocławia. Mój pierwszy nauczyciel, śp. profesor Bross, zawsze mówił: „Jeżeli naprawdę w tej chwili nie możesz powiedzieć choremu nic dobrego, to nie wchodź na tę salę, gdzie leży. Poczekaj 2-3 godziny, przemyśl i wejdź uśmiechnięty i z dobrą wiadomością. Nawet jeśli jest o nią trudno”. Nadzieja w ochronie zdrowia jest energią sprawczą. Jako lekarze i pielęgniarki musimy być bardzo ostrożni i naprawdę nigdy jej nie zabierać, bo nauka, ale i praktyka idą naprzód. To, co dziś jest przeszkodą, murem, niespodziewanie - czasem już za kilka tygodni lub miesięcy - staje się otwarte. A przynajmniej drzwi się uchylają. Trzeba się pokornie uczyć od mądrzejszych. W mojej branży nadciśnienie płucne było dla wielu pacjentów przeszkodą, która nie tylko drastycznie skracała życie, ale oznaczała bardzo trudne odchodzenie od świata - w głodzie tlenowym, w walce o głęboki oddech. I oto dzięki powszechnie już dostępnym lekom można z tym nadciśnieniem przeżyć rok, dwa, trzy więcej. To jest uchylenie drzwi.
A jeśli pan profesor naprawdę w danym momencie nie ma dla tego konkretnego chorego dobrego rozwiązania i dobrej wieści?
Wtedy zawsze można zapisać jego numer telefonu, zadzwonić do niego za dwa, trzy dni i poprosić, by się za 2-3 miesiące pokazał. Chcemy pana koniecznie zobaczyć, mówimy. Lekarz zostawia sobie czas, żeby myśleć o chorym i próbować rozwiązanie znaleźć. W dobie internetu i łatwej komunikacji jest to dużo prostsze niż jeszcze 20 lat temu. A chory zyskuje nadzieję, która go będzie trzymała przy życiu.
Rady dobre i wymagające. Ale wielu młodych lekarzy ich nie usłyszy. Biorą dyplom i jadą na Zachód...
Młodym medykom mówię: nie zaczynaj od tego, że musisz po studiach wyjechać. Bo to jest spłycenie, niestosowność wobec pokolenia, które ten kraj po wojnie stawiało na nogi w bardzo trudnych warunkach. Nie jestem politykiem i do żadnej partii nie należę, więc bez politycznej perspektywy, jako lekarz uważam, że to jest nietakt wobec naszych dziadków. Nawet jeśli, oczywiście, nie wszystko się im udało. Nie powinniśmy żyć tylko perspektywą dnia dzisiejszego.
Pan profesor mocno podkreśla, że nośnikami nadziei w szpitalu są nie tylko lekarze.
Postawa miłosiernego Samarytanina powinna działać na każdym poziomie. Od pierwszego „dzień dobry” salowej. Zresztą nie używamy już tego określenia. Lepszą formą jest opiekunka chorego. Bo nimi te osoby naprawdę są. Bo też salowymi są dziś panie ze średnim, a zdarza się, że i z wyższym wykształceniem. A tak naprawdę chorymi opiekują się wszyscy od owej opiekunki przez dietetyka, lekarza, pielęgniarkę. Nie doceniamy też roli kapelanów w szpitalach, którzy są także naszymi dodatkowymi psychologami. Wszyscy w równym stopniu mamy choremu służyć, bo to on jest najważniejszy. Trzeba o tym pamiętać tym bardziej, że świat, także świat medycyny, się zmienia.
Na lepsze czy na gorsze?
W obie strony. Na lepsze, bo żyjemy coraz dłużej. Kobiety dłużej od mężczyzn, bo ci ostatni częściej palą, a to wciąż jest największy zabójca. I nie rozmydlajmy tego problemu w papierosach elektronicznych bez akcyzy. Skoro żyjemy dłużej, to dłużej korzystamy z radości, ale też bardziej dotykają nas obciążenia, które pojawiają się w wieku starszym. Wzrasta liczba naszych kochanych seniorów, którzy wymagają większej i bardziej troskliwej opieki. Wymogi rosną, że porównujemy się zawsze - i to dobrze - do najlepszych. W starzejącym się społeczeństwie - niezależnie od rozwoju medycyny - miłosierny samarytanin będzie potrzebny, a jego rola nawet rośnie. Największym zagrożeniem w obszarze ochrony zdrowia jest dziś bowiem osłabienie i zanik relacji międzypokoleniowych, który w dodatku przebiega szybko, za szybko.
Czym się ono - patrząc z perspektywy szpitala - przejawia?
Po chorego ojca, mamę albo nikt nie przyjeżdża, albo nikt na niego w domu nie czeka, albo przyjeżdża koleżanka - rówieśniczka w wieku 70-80 lat. Kiedy chora po zabiegu ma wrócić do domu i nagle mówi: „ja się dziś źle czuję, ja się bardzo źle czuję”, to wiemy, że ta pani po prostu nie chce wrócić do domu. Nierzadko się zdarza, że córka czy syn, który miał z zagranicy przyjechać na tydzień i trochę się mamą po opuszczeniu przez nią szpitala zająć, zrezygnował. Ta osoba, zwłaszcza zimą, boi się wracać do domu. Od owych dzieci słyszymy nieraz: „Nie mogę przyjechać do chorego ojca, do chorej matki, bo przecież jestem dyrektorem dużego banku w dużym mieście”. To są stosunkowo nowe zjawiska, które gwałtownie do naszej rzeczywistości wchodzą. Wypisując chorego do domu, oprócz analizy medyczno-ekonomicznej my, leczący, musimy wniknąć, gdzie ten chory wraca: do zimnego pustego pokoju, a może do żony czy męża, który też jest schorowany i bez opieki. Obserwujemy, że 80-letni chory nie chce żyć, bo nikt do niego nie przychodzi w odwiedziny. Zespół leczący momentalnie musi się stać jego rodziną, żeby pacjent nie czuł się odrzucony i niechciany. Chcę o tym powiedzieć, bo zbliżają się święta...
Szpitale wtedy zwykle pustoszeją, kto tylko może ucieka ze szpitalnego łóżka do domu.
Nie zawsze. W ubiegłym roku mieliśmy w Zabrzu 33 zgłoszenia osób, które są moralnie samotne, proszących, by ich operacja odbyła się w końcówce grudnia i na początku stycznia. Nie operujemy w Wigilię i pierwszy dzień świąt, chyba że to pilne. Ale przyszli do nas seniorzy, którzy byli trochę niepotrzebni w domu. O których w planach rodzinnych zapomniano. Oni czasem mówią, że dzieci wyjechały na święta za granicę, zostawiając seniorów w domu. Co ciekawe, do dziadków dołączają wtedy coraz częściej 14-15-letnie wnuki, które się przeciw decyzji rodziców buntują.
Lekarz powinien także troszczyć się, czy pacjent będzie miał za co kupić lekarstwa, na które dostaje razem z kartą wypisową receptę?
Musimy na to zwrócić uwagę, czy nie przepisujemy pacjentowi leków, które są cztery razy droższe, niż powinny być, tylko dlatego, że mamy jakieś nieuzasadnione wpływy komercyjne takiej czy innej firmy. Nie ma wątpliwości, że zespół leczący nie może troski o chorego, także wtedy, gdy pacjent wraca do domu, scedować wyłącznie na osoby trzecie.
Pan ma doświadczenie z innych krajów. Czego polska służba zdrowia może się od nich uczyć?
Przebywałem m.in. na Katolickim Uniwersytecie w Louvain w Belgii, w klinice w niemieckim Akwizgranie i bardzo długo w Holandii. Na Zachodzie mieli oni wówczas medycynę technologicznie lepszą od naszej. Ale to, co mnie bardzo zaskoczyło w tamtych krajach, to nieprawdopodobna i naturalna, nieudawana empatia personelu. Tej empatii, czyli właśnie postawy miłosiernego samarytanina, na co dzień bardzo potrzebujemy. Czasami mam wrażenie, że nierzadko pielęgniarka, lekarz czy analityk, zakładając biały fartuch, sztywnieje, staje się jakiś inny, oficjalny. Miłosiernego samarytanina zostawiamy w szatni. A przecież życzliwość nic nie kosztuje, a jest energią leczącą. I nie może być sztuczna, bo to widać. I jeszcze coś. Gdyby tam lekarz wziął pieniądze od pacjenta, byłby to dyshonor. Takie zjawisko nie istniało. I powiedzmy sobie szczerze, w naszym kraju dzisiaj nie ma potrzeb, żeby się takie relacje pojawiały. Bo to jest uwłaczające zawodowi i dobrze, że ten balast odcięliśmy. Przyglądając się tamtemu społeczeństwu, zazdrościłem seniorom, że mają tyle czasu dla siebie. Tymczasem stało się to i w naszym kraju, choć ciągle jesteśmy na dorobku. Nasi seniorzy też ten czas dla siebie mają.
Na co powinni go poświęcać najwięcej?
Nie spierajmy się, czy ważniejszy jest chór parafialny czy miejski, ani czy lepiej, żeby starszy człowiek był członkiem towarzystwa miłośników gołębi czy kaktusów. Wszystko jest ważne, jeśli sprawia, że nasz senior czuje się potrzebny, dowartościowany, ma radość życia i chce żyć.
Co przeszkadza nam być społeczeństwem zdrowym?
Niewystarczająca dbałość o zdrowie. W młodszym pokoleniu walczymy z używkami, z sięganiem po dopalacze. Starsze zostawiło znaczącą spuściznę alkoholizmu i uzależnienia tytoniowego. Co nam istotnie zdrowotność pogarsza. W każdym z nas powinna być większa troska o to, bym ja sam we własnym domu pokazywał własnym przykładem dbałość o zdrowie. Jak mam cukrzycę, to kontroluję gospodarkę cukrową. To jest dyscyplina wewnętrzna, do której nasze społeczeństwo dość z natury buntownicze, niełatwo się dostosowuje. Pracowałem przez pięć lat w Holandii. Jak się tam pacjentowi tłumaczyło, że regulacja cukrzycy jest ważna, bo bez niej grozi mu np. niewydolność nerek, to on zwykle miał poczucie zaufania. Silniejsze niż w naszym społeczeństwie. Ale z drugiej strony, jak do gabinetu przychodzi pacjent, a lekarz mu mówi: wszystko to, co napisał poprzednik, jest głupie, to sam burzy zaufanie do środowiska.
A jeśli lekarz ma przekonanie, że poprzednik się wygłupił?
To niech to powie jemu. Spokojnie, przez telefon, grzecznie. Jeśli tamten jest mądry, często powie: „A może masz rację”.