Prof. Jerzy Wordliczek, szef Kliniki Intensywnej Terapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie: Czegoś takiego jeszcze nie widziałem
- Wirus nie wybiera. Chorują i starsi, i młodsi. Są pacjenci, którzy czują się nieźle, i nagle w ciągu dwóch-trzech godzin ich objawy narastają tak gwałtownie, że natychmiast trzeba przenosić ich na intensywną terapię. Stąd apel: zostańcie w domach. Też w święta - mówi lekarz kierujący oddziałem, na którym leżą pacjenci z najcięższym przebiegiem koronawirusa.
Boi się pan, profesorze?
Tak. Pracuję od 40 lat, wiele przez ten czas widziałem i doświadczyłem, zdarzały się różnego rodzaju ekstremalne sytuacje. Ale z sytuacją pandemii wszyscy mamy do czynienia po raz pierwszy. Wszyscy się boimy. Natomiast to jest nasz zawód. Każdy z nas, decydując się na jego wybór, liczył się z odpowiedzialnością. Z tym, że będzie niósł pomoc ludziom w każdych warunkach. Ryzyko pracy w takich warunkach - z którymi oczywiście nie mamy do czynienia na co dzień i których nikt z nas nie mógł przewidzieć - też w pewien sposób jest wkalkulowane w ten zawód.
Czy na oddziale intensywnej terapii leczycie teraz wyłącznie osoby z covid-19?
Nasz oddział został podzielony na część, w której leżą pacjenci zakażeni koronawirusem, a wymagający intensywnej terapii (w tym momencie jest ich 12, to dynamicznie się zmienia) i - mówiąc kolokwialnie - „część czystą”, czyli taką, w której opiekujemy się pacjentami, którzy nie są zakażeni wirusem, ale z innych względów wymagają intensywnej terapii. Po udarach, z problemami kardiologicznymi, po operacjach związanych z chorobą nowotworową - ponieważ szpital wciąż w pewnym ograniczonym zakresie prowadzi działalność, powiedzmy, „pozakoronawirusową”. Szczególnie dotyczy to pacjentów, którzy wymagają pilnej interwencji, nie możemy zostawić ich bez opieki.
Jak wygląda praca w „części brudnej”?
Jest ciężko. W przenośni, ale też jak najbardziej dosłownie. To jest praca w kombinezonach, goglach, przyłbicach, o maskach i rękawiczkach nie wspominając. Gogle parują, odciskają się na twarzy, nie można ich zdjąć. Nawet, przepraszam za określenie, nie podrapie się pani w nos. Pani może widziała w internecie filmy, jak wygląda twarz człowieka po kilku godzinach pracy w tym całym sprzęcie? Można wytrzymać trzy, maksymalnie cztery godziny. Potem ekipa się zmienia.
U was na oddziale ostatnio umarła na covid pacjentka, która miała ledwo powyżej czterdziestki. Z jednej strony słyszy się, że ciężki przebieg choroby dotyczy głównie ludzi starszych i schorowanych, z drugiej - trafiamy na takie informacje. To jak to jest?
Wirus nie wybiera. Chorują i młodzi, nawet bardzo młodzi, i starsi. Wiadomo, że elementem, który ma wpływ na zachorowalność i rokowania w chorobie, jest wiek. Im jesteśmy starsi, tym więcej mamy tak zwanych chorób współwystępujących, szczególnie układu oddechowego, które znacznie nasilają przebieg choroby. Również prawdą jest, że wiele osób, szczególnie młodych, przechodzi zakażenie w sposób bezobjawowy. Zamknięcie szkół, uniwersytetów, różnych placówek spowodowało, że młodzi - którzy mogą być potencjalnymi nosicielami, o tym nie wiedząc - przestali się ze sobą kontaktować, nie przekazując wirusa dalej. To jest kluczowy element, dlaczego u nas sytuacja nie jest tak dramatyczna jak na przykład w Niemczech. O Włoszech, Francji i Hiszpanii nie wspominając.
Ale też zwraca się uwagę, że jesteśmy jeszcze przed szczytem epidemii, że tych zakażeń będzie jeszcze przybywać i przybywać. Kiedy ta krzywa zacznie się wreszcie wypłaszczać?
Prognozy i modele matematyczne opracowywane przez naukowców wskazują, że szczyt epidemii nastąpi w połowie maja. Ale tak naprawdę nikt z nas tego nie wie. My się teraz wszyscy bardzo boimy tego okresu okołoświątecznego, bo przecież niektórzy Polacy, mimo apeli czy wręcz zakazów, ruszą wtedy do swoich rodzin. To nie będą wielkie migracje ludności, jakie normalnie mają miejsce w tym okresie, niemniej te kontakty towarzyskie pewnie będą intensywniejsze. Proszę zresztą zauważyć, co działo się w ostatni weekend - w sobotę, po całym tygodniu, odnotowano w Polsce 200 nowych przypadków. W niedzielę już 500. To skutek weekendowych spacerów, odwiedzin, zakupów. Większość z nas szanuje zalecenia, niestety - nie wszyscy.
Mnie najbardziej denerwują całe rodziny, które ruszyły do marketów. Po pierwsze: w dobie limitu klientów to nieeleganckie - bo idąc w czwórkę czy piątkę, zajmują więcej miejsc…
… a po drugie każda dodatkowa osoba to większe ryzyko. Szczególnie, że dzieci jest trudno upilnować, przemówić: niczego nie dotykaj, zachowuj dwa metry odstępu.
Może niektórym się narażę, ale uważam, że w tej sytuacji zabieranie dzieci do sklepów powinno być zabronione, chyba że ktoś jest samotnym rodzicem.
My z tym nic nie zrobimy. Ruch należy do decydentów.
Powracając do przebiegu choroby: czytamy o pacjentach, którzy czuli się dość dobrze i nagle gwałtownie się pogorszyło.
Tak było z premierem Wielkiej Brytanii, który czuł się dobrze, przebywał w domu, a nagle jego stan pogorszył się na tyle, że wymagał hospitalizacji, a obecnie jest już pacjentem oddziału intensywnej terapii.
Albo z ministrem z Polski, który też przechodził covid-19 jak zwykłą infekcję, aż którejś nocy musiał zostać podłączony do tlenu. Czy te nagłe pogorszenia stanu zdrowia są charakterystyczne dla zakażenia tym wirusem?
Wydaje się, że tak. Obserwujemy to u naszych pacjentów, w Szpitalu Uniwersyteckim: znajdują się na jednym z oddziałów zakaźnych, czują się całkiem nieźle i nagle w ciągu dwóch-trzech godzin ich objawy narastają tak gwałtowanie, że natychmiast trzeba przenosić ich do nas, na intensywną terapię. Dlatego staramy się tych pacjentów starannie obserwować, nawet jeśli ich samopoczucie jest dobre. Obraz płuc w zdjęciu radiologicznym z dużym prawdopodobieństwem odpowiada nam na pytanie, czy u pacjenta wystąpi wkrótce gwałtowne pogorszenie i czy będzie wymagał intensywnej terapii, z podłączeniem do respiratora włącznie.
We Włoszech sytuacja z respiratorami jest dramatyczna. Lekarze muszą wybierać: tego podłączamy, a tego już nie, bo nie starczy respiratorów dla wszystkich.
Potworne dylematy. U nas na szczęście takiej sytuacji nie ma.
A czy nie będzie? Zapytam wprost: czy respiratorów starczy dla wszystkich?
Mogę mówić za nasz oddział, ewentualnie makroregion: wydaje się, że jesteśmy dobrze przygotowani, zabezpieczeni. Oczywiście my dokładnie nie wiemy, jaka będzie dynamika wzrostu zakażeń i liczby pacjentów wymagających hospitalizacji - ale mówiąc o miejscu, w którym pracuję, takiej obawy na dzisiaj nie ma. Nie jestem kompetentny, żeby wypowiadać się o sytuacji w całej Polsce, ale Ministerstwo Zdrowia podaje, że dysponujemy przynajmniej 10 tysiącami respiratorów, kolejne wkrótce się pojawią. Powiem nieelegancko: my wygrywamy tym, że możemy uczyć się na doświadczeniach tych państw, gdzie epidemia pojawiła się wcześniej. Wiemy, że musimy maksymalnie się doposażyć w podstawowy sprzęt do ratowania ludzkiego życia. Co chwilę odbywają się też różne zdalne konferencje - webinary, jak to się teraz mówi - na których omawiamy z lekarzami z całego świata, w jaki sposób wentylować pacjentów z covidem, jak najlepiej o nich dbać, jakie wprowadzać terapie. Mówię oczywiście o leczeniu objawowym, bo przyczynowego jak na razie nie ma, nie ma też szczepionki.
Ponoć poczekamy na nią jeszcze około półtora roku. A przecież do pracy czy szkół będziemy wrócimy wcześniej.
Będziemy musieli nauczyć się żyć ze świadomością ryzyka związanego z tym wirusem.
Jak? Siedząc cały czas w maseczkach, w rękawiczkach? Mijając szerokim łukiem na ulicy przechodniów? Nie przytulając się, nie całując? Krzycząc do dzieci: niczego nie dotykajcie?
Najważniejsze to pilnować własnych rąk: myć je regularnie, nie dotykać nimi okoli ust, nosa, oczu. Starajmy się nie używać w tym czasie szkieł kontaktowych - każdorazowe założenie soczewek to kontakt opuszek palców ze spojówkami, a więc z miejscem, które może być penetrowane przez wirus i może stać się dla niego drogą do przedostania się do organizmu (wirus nie przedostaje się przez zdrową skórę). Palaczom radzę rzucić swój nałóg - to znaczy radzę im to zawsze (nie od dzisiaj wiadomo, że palenie szkodzi), ale teraz szczególnie gorąco. Po pierwsze, palenie osłabia barierę odpornościową, po drugie, palacze dotykają ciągle palcami filtra, który potem wsadzają do ust. A przecież nie wiadomo, jakie mamy na dłoni drobnoustroje. Na temat maseczek trwa dyskusja. W niektórych krajach obowiązuje bezwzględny nakaz ich noszenia, inni apelują: nie dajmy się zwariować. I wskazują, że przecież te maseczki (zwłaszcza tak zwane chirurgiczne) i tak mają określony - bardzo krótki, około sześćdziesięciominutowy - czas używalności, po którym po prostu przestają być skuteczne.
A pan jak uważa?
Uważam, że na pewno maseczki przydadzą się, jeśli mamy u siebie objawy infekcji (niekoniecznie koronawirusem, to może być przeziębienie) i nie chcemy zakażać innych. Droga kropelkowa jest podstawową drogą zakażenia - więc używając maseczek, chronimy otoczenie.
Gdzie jest ta granica, gdzie przesadzamy ze środkami ostrożności?
Nigdy za wiele środków zwiększających bezpieczeństwo.
Czyżby? Mam nerwicę natręctw; zawsze obsesyjnie myłam ręce i dezynfekowałam wszystko wokół. Całe życie słyszałam, że jestem zaburzona, a teraz jestem przykładnym obywatelem, bo dezynfekuję zakupy przed włożeniem do lodówki?
Rzeczywistość w ciągu ostatnich kilku miesięcy bardzo się zmieniła; nadmiar higieny na pewno nie zaszkodzi na froncie walki z pandemią.
Czy możliwe jest, że ten wirus - lub inny wirus, który przyjdzie po nim - całkowicie zmieni naszą cywilizację, lub wręcz ją unicestwi?
Chciałem przypomnieć, że oficjalne statystyki Światowej Organizacji Zdrowia mówią, jak na razie, o nieco ponad milionie zakażonych koronawirusem. To niewiele więcej niż ludność Krakowa. Nawet zakładając, że ta liczba jest zaniżona, to obecna pandemia nie równa się z tą epidemią grypy, która szalała na świecie 100 lat temu, a która została nazwana hiszpanką. Szacuje się, że pochłonęła ona co najmniej 20 milionów ofiar, a według nowszych obliczeń - znacznie więcej. A świat był wówczas znacznie mniej zaludniony. Mimo to ludzkość przetrwała, i to nie zmieniając się szczególnie. Teraz też, kolokwialnie mówiąc, świat się nie zawali, choć musimy liczyć się z tym, że nasze życie może się zmienić, przede wszystkim z powodów ekonomicznych. Nie jestem tu ekspertem, ale chyba każdy z nas ma wyobraźnię. Również dlatego musimy skupić się, żeby jak najszybciej wyhamować epidemię. To zadanie nie tylko dla nas, dla ludzi „z pierwszej linii frontu”, którzy na co dzień pracują z pacjentami - ale również dla każdego człowieka: żeby posłuchał tych zaleceń, ograniczył kontakty, został na święta w domu.
Wy jesteście szczególnie narażeni.
My oczywiści staramy się zabezpieczać, w miarę możliwości, środkami, jakimi dysponują szpitale. Ale statystyki nie pozostawiają wątpliwości: już 15 proc. zakażonych koronawirusem w Polsce to pracownicy systemu ochrony zdrowia. Nie tylko lekarze, ale też ratownicy, którzy kontaktują się bezpośrednio z osobami, które są potencjalnie zakażone, rehabilitanci, czy pielęgniarki i pielęgniarze, którzy zajmują się także codzienną - jak z nazwy wynika - pielęgnacją pacjentów. Duży odsetek chorych na covid-19 to osoby starsze, z różnymi deficytami funkcjonalnymi, których trzeba często umyć, zmienić im pampersa i tak dalej... Największy problem, który przed nami teraz stoi, a który sygnalizuje cały świat, to: co się stanie, jak zachoruje tylu pracowników ochrony zdrowia, że nie będzie miał kto leczyć i opiekować się chorymi? Bo co z tego, że będziemy mieć wystarczającą liczbę respiratorów, jeśli nie będzie ich kto miał obsługiwać? Co z tego, że przyjdzie milion nowych masek i kombinezonów, jeśli nie będzie miał kto podejść do pacjenta?
Co my, tak zwani zwykli ludzie, możemy teraz dla was zrobić?
Przede wszystkim zostać w domu. Poza tym nie mamy prawa prosić o więcej. I tak wsparcie dla nas - płynące z różnych instytucji i od ludzi prywatnych - jest ogromne. Ludzie dostarczają maseczki, produkują przyłbice, przygotowują jedzenie dla nas, a nawet przysyłają listy i kwiaty. Czujemy wsparcie Polaków, dziękujemy.
Paradoks polega na tym, że trzeba było pandemii, żeby docenić pracę pielęgniarek, diagnostów, ratowników. Wy, lekarze, jeszcze cieszyliście się szacunkiem i dobrymi zarobkami, ale pozostali byli niedofinansowani i niedoceniani.
Prawda. Czasami sytuacje dramatyczne coś nam uświadamiają, budzą w ludziach pozytywne emocje, potrzebę pomocy. Mówiliśmy o tym, czy ta epidemia drastycznie zmieni nasze życie. Myślę, że przede wszystkim drastycznie zmieni nasz stosunek do życia. Ta sytuacja obnażyła kruchość życia. Świat wydawał się bezpieczny, przewidywalny, zdawało się, że jesteśmy na szczycie rozwoju. I nagle okazuje się, że jeden drobnoustrój - który jest za mały, by dostrzec go pod mikroskopem - potrafi wywrócić wszystko do góry nogami.
Zbiorowa lekcja pokory?
My sobie w środowisku często powtarzamy, że medycyna uczy pokory. W tym przypadku uczy pokory nie tylko nas, pracowników ochrony zdrowia. Uczy nas wszystkich.