Portret. Po pięciu tygodniach śpiączki, tuż przed Wielkanocą, odszedł profesor Jerzy Vetulani, neurobiolog, psychofarmakolog, człowiek ekscentryczny, fascynujący i niebanalny. O wybitnym naukowcu pisze współautorka jego książek i dziennikarka Maria Mazurek.
Poprosiłam kiedyś profesora Vetulaniego: „Jeśli umrze pan przede mną, znajdzie pan kanał, którym można przekazać informację o istnieniu życia pozagrobowego i da mi pan znać?”. Odpowiedział - zresztą, ta wypowiedź znalazła się w naszej książce - że zobaczy, ale nie obiecuje. „Może życie po śmierci okaże się tak fajne, że nie będzie mi się chciało?” - stwierdził. Bardzo w swoim stylu.
Na razie nie dał znać. Mam nadzieję, że rzeczywiście dlatego, że po prostu mu się nie chce. Że jest mu tam, po tej drugiej stronie, za fajnie.
Człowiek niebanalny
To była sekunda, może dwie. Fatalna chwila wydarzyła 2 marca, gdy profesor Jerzy Vetulani wracał wieczorem swoją ulubioną trasą z pracy (81-letni naukowiec, obok tysiąca innych aktywności, do końca pracował w Polskiej Akademii Nauk). Przechodził przez pasy i wtedy nadjechał samochód.
Wiadomo tyle: kierowca, mężczyzna po trzydziestce, był trzeźwy, zatrzymał się, wezwał pomoc. Resztą zajmuje się prokuratura. Po pięciu tygodniach, przez które lekarze walczyli o jego życie, Jerzy Vetulani zmarł.
Był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego poznałam. Ale nigdy się tym nie chełpił, nie dawał nikomu odczuć, że jest lepszy, mądrzejszy. Kiedyś zapytałam go, dlaczego z każdym rozmawia tak uważnie. Odpowiedział tak: „Bo od każdego, nawet najprostszego człowieka, jesteś w stanie wiele się nauczyć. Poza tym nigdy nie przeceniaj autorytetów, wzbraniaj się natomiast przed deprecjonowaniem ludzi niewykształconych. Jest wielu idiotów wśród profesorów i wielu wybitnych ludzi wśród rolników, robotników czy sprzątaczek”.
Już patrząc na jego rodziców, było wiadomo, że z Jerzego Vetulaniego wyrośnie człowiek niebanalny. Ojciec, Adam Vetulani był wybitnym profesorem prawa kościelnego, przyjacielem Karola Wojtyły. Matka, Irena, córka generała cesarskiej armii, Franciszka Latinika - utalentowanym biologiem.
Jerzy Vetulani urodził się w 1936 roku i - już samo to wydaje się być szokujące - lata niemieckiej okupacji zapamiętał jako ciekawe. Odkrywał wtedy świat. Naokoło śmierć, egzekucje i łapanki, a on założył z kolegami z kamienicy klub zbieraczy owadów i ekscytował się swoją kolekcją motyli. Edukację rozpoczął szybko, w 1942 roku (bo już wtedy umiał świetnie pisać i czytać, więc co się będzie dziecko nudzić w domu - uznała matka), na tajnych kompletach.
Beztroskę dzieciństwa, o ironio, przerwał koniec wojny. 18 stycznia 1945, „wyzwolenie” Krakowa. Vetulani mówił mi tak: „Co za bzdura, że odbyło się to pokojowo, że żadnych wybuchów nie było. Były. Jeden o mało nie zabił mojej matki. Mama schowała mnie i mojego młodszego brata, Janka, do szafy, a sama podeszła do okna, żeby je otworzyć - tak się robi w razie wybuchów, żeby nie pękały szyby. I wtedy trafił ją odłamek. W mózg. Do końca życia miała sparaliżowaną lewą część ciała”.
Jego rodzice , a szczególnie matka, byli głęboko wierzący. A Jerzy już jako nastolatek uważał siebie za ateistę, szybko wstąpił do Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli. Pomimo dwóch skończonych fakultetów - biologia i chemia - nie zachowywał się też jak poważny, młody naukowiec. Uwielbiał imprezy jazzowe, z których wracał czasem nad ranem i to z dopiero co poznanymi ludźmi - mimo że gnieździł się wtedy w jednym mieszkaniu z rodzicami, bratem, żoną Marysią i jednym, a potem dwoma, synami. Uwielbiał scenę. Był jednym ze współzałożycieli Piwnicy Pod Baranami. Na początku nawet rywalizował z Piotrem Skrzyneckim.
Z tego dionizyjskiego stylu życia wyrwała go śmierć brata w 1965 roku. I Jerzy, i Janek byli kajakarzami. Janek zginął podczas spływu na Dunajcu.
Profesor opowiadał mi o tym mniej więcej tak: - Ja byłem zawadiaką, ateistą, kpiarzem. A Janek takim dobrym synem, troskliwym, bogobojnym, grzecznym dla rodziców. Jego śmierć, oprócz tego, że mną wstrząsnęła (co bardzo mnie zdziwiło, bo wcześniej wydawało mi się, że go nie kocham), dała też kopa, żebym skończył pracę doktorską, wziął się do poważnej, naukowej roboty, porządnie zaopiekował rodzicami, żoną i dziećmi. Od tego czasu w Piwnicy bywałem coraz rzadziej. A swojego syna ochrzciłem, żeby rodzice myśleli, że śmierć Janka nie poszła na marne, że oto w niebie wyprosił moje nawrócenie - opowiadał.
Ślubu kościelnego jednak z panią Marysią nie wziął. Lubił czasem opowiadać, że byli jedynym małżeństwem wyłącznie ze ślubem cywilnym, podejmowanym na audiencjach u Jana Pawła II. Z którym zresztą Jerzy Vetulani bardzo się lubił.
Nauka a Bóg
Osobiście jednak - a wiem, że nie jestem jedyna - w ten ateizm, który deklarował profesor Vetulani, nie bardzo wierzyłam. Owszem, wiele razy słyszałam, jak neguje różne działania i postawy Kościoła albo podśmiechuje się, mniej lub bardziej bezczelnie, z jakichś księży.
Ale z drugiej strony wiele razy mówił mi też tak: „Sądzę, że nauka nigdy nie odpowie na pytanie o istnienie Boga. Nauka zajmuje się tym, co doczesne. Do badania tego, co nurtuje nas najbardziej, nie ma narzędzi”.
Po studiach pracował w Polskiej Akademii Nauk. Tam się habilitował. W 1973 wyjechał - razem z żoną i synami - do Stanów Zjednoczonych. Tam z Fridolinem Sulserem wyjaśnił działanie leków przeciwdepresyjnych. To był jego największy naukowy sukces, na poziomie światowym. Kiedyś jeden z krakowskich profesorów powiedział mi: „Vetulani pewnie dostałby za to Nobla, gdyby nie był taki ekscentryczny. To jest człowiek, który naprawdę otarł się o tę nagrodę”.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się jego kariera w Stanach (a zapowiadała się świetnie), gdyby nie śmierć jego matki w 1975 roku. Vetulani nie chciał zostawiać ojca samego w Krakowie, a temu raczej nie uśmiechała się wyprowadzka za ocean. Neurobiolog więc pogadał z żoną i wrócił do Polski, by być blisko taty.
W tej decyzji - nad którą nigdy się nie roztkliwiał, nie robił z siebie bohatera, który dla rodziny poświęcił światową karierę - widać to, co profesor tak naprawdę starał się ukryć: że był dobrym człowiekiem. Złośliwym, bezczelnym, czasem cynicznym, ale szlachetnym.
Mówił, że opieka nad potomstwem to nic innego, jak samolubna opieka nad swoimi genami, ale gdy opowiadał o swoim wnuku Franku, to widać w nim było czystą miłość. Głosił pogląd, że eutanazja to dobrodziejstwo, a uporczywa terapia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, ale kiedy jego żona miała bardzo poważne problemy ze zdrowiem robił dosłownie wszystko, żeby jej zapewnić najlepszą pomoc.
Vetulani po powrocie do Polski został kierownikiem Zakładu Biochemii w Polskiej Akademii Nauk. Jego badania dalej dotyczyły mózgu, szczególnie depresji oraz pamięci. Angażował się też w działalność opozycyjną, wstąpił do Solidarności. „Wkręcił” się też w działalność popularnonaukową, z której jest najbardziej kojarzony. W 1981 roku został redaktorem naczelnym czasopisma „Wszechświat” - pełnił tę funkcję do 2002 roku.
Coraz częściej pojawiał się w mediach i jeździł po całej Polsce z wykładami na tematy związane z mózgiem. Jego prelekcje podczas „Tygodni Mózgu” były zawsze wielkim wydarzeniem - ludzie ustawiali się w kolejce z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, bo było wiadomo, że nawet do głównej hali Collegium Maximum w Krakowie wejdzie tylko mała część chętnych.
Żartował ze śmierci
Jakby Jerzy Vetulani nie brał życia zbyt poważnie. Wiele razy słyszałam, jak żartował ze śmierci. Kpił, łamał tabu, ironizował.
Więc tego, przez te pięć tygodni, kiedy profesor leżał w śpiączce, bałam się najbardziej: że się wybudzi, ale nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Wiem, że przykucie do własnego łóżka - czy nawet pokoju, mieszkania - byłoby dla niego najgorszym scenariuszem. Że nie chciałby być ciężarem - dla opiekujących się nim ludzi i dla siebie samego. Wiem wreszcie, że siedząc w domu, straciłby cały wewnętrzny wigor.
Bo to był przecież człowiek, który czerpał energię z innych ludzi. Spotkania, wykłady, rozmowy - ze starymi, z młodymi, z naukowcami, z księżmi, z rencistami - były tym, co tak długo trzymało go w formie, co sprawiało, że spał tak mało, pracował tak dużo i prawie zawsze był uśmiechnięty i pełen energii. Miał fajny pomysł na starość: po latach wielkich odkryć naukowych i życiorysu, którym mógłby obdarzyć kilka innych osób, spełniał się jako towarzyski starzec (sam tak o sobie mówił), który dzieli się swoją mądrością i dalej potrafi na scenie zrobić prawdziwe show. Umarł u szczytu swojej popularności, kiedy tysiące ludzi czekało na kolejne spotkania z nim. Sądzę, że to nie jest zły scenariusz. Tak długiego i ciekawego życia możemy mu tylko pozazdrościć. Więc zamiast biadolić „co za smutna wiadomość”, ja wolę uśmiechnąć się do wspomnień o Nim.
I mam nadzieję, że jednak da znać, jak mu jest w tych zaświatach.