Prof. Burszta: Nie da się wygrać wojny kulturowej, ani Ziemkiewiczem zastąpić Tokarczuk
Na czym miałaby polegać zapowiadana przez PiS wymiana elit - pytamy antropologa kultury, prof. Wojciecha Bursztę z Uniwersytetu SWPS.
Wspierająca Andrzeja Dudę TVP notorycznie nazywała jego konkurenta w drugiej turze wyborów prezydenckich „kandydatem elit”. Czy to znaczy, że elita, to coś złego?
Jeśli chodzi o samo rozumienie elity to panuje tu potworne zamieszanie, czego dowodem jest język telewizji rządowej. Właściwie to powinno tam zostać dopowiedziane: że to kandydat „nie naszych elit”. Bo przecież jednocześnie mówi się o tym, że te elity należy wymienić, że Andrzej Duda jest także przedstawicielem swoiście rozumianych elit. Tyle, że w konfrontacji z Rafałem Trzaskowskim nie można było użyć tego słowa, bo wisi nad nim pewne odium. Więc w tej kampanii można jeszcze było naznaczać przeciwników, że są przedstawicielami elit. Natomiast na naszych oczach dokonuje się już zasadnicza zmiana, i to pojęcie zaczyna funkcjonować także w innym kontekście.
Co to za kontekst?
To, co dzieje się teraz w Polsce jest próbą adaptacji tego, co stało się w Stanach Zjednoczonych jeszcze w latach osiemdziesiątych. Rządzący wówczas prezydent Ronald Reagan wyraził taką myśl: jak to się dzieje, że nasz model neoliberalnego państwa, liberalnej gospodarki święci triumfy, natomiast wszystkie instytucje, poczynając od instytucji kulturalnych, a kończąc na takich, które mają znaczenie ideologiczne, są obsadzone przez siły - jak on to nazwał - lewicowe, związane z kontynuatorami kontrkultury lat 60.?
Reagan rzucił hasło o potrzebie „marszu przez instytucje” i zbudowania nowych, neoliberalnych, patriotycznych, konserwatywnych elit. Ten proces konsekwentnie się w USA dokonywał. Nasza, zapatrzona w Stany Zjednoczone, prawica chce teraz zrealizować ten wzorzec w Polsce. Posługuje się przy ty pojęciem wojny kulturowej, względnie wojny cywilizacji, którą trzeba wygrać.
Wiadomo jednak doskonale, że wojny kulturowej, jako sporu o pewne wartości, nigdy się całkowicie nie wygrywa. Jakaś część społeczeństwa opowiada się za wartościami promowanymi przez władzę, natomiast inna pozostaje przy swoich wartościach. A po jakimś czasie to ich wartości stają się dominujące. Taką teorię krążenia elit stworzył jeszcze w XIX wieku włoski socjolog Vilfredo Pareto. Tak więc wojna kulturowa toczy się permanentnie, bez ostatecznego rozstrzygnięcia. Natomiast teraz zadekretowano, że w Polsce ta wojna została wygrana i mamy rzekomo powszechną zgodę na promowanie tradycyjnych wartości, obronę rodziny, uznanie roli religii w życiu społecznym.
Jeśli ktoś uważa, że warto być Polakiem, to musi stać po stronie, która broni tradycyjnych wartości - zadekretował prezes Kaczyński.
Właśnie. I w tej sytuacji trzeba budować świat nowych elit, które będą tych wartości strzegły. Konsekwencją jest konieczność opanowania kluczowych instytucji i eliminacja przedstawicieli drugiej strony. Oczywiście to nie ma już nic wspólnego z wojną kulturową, tylko jest zwyczajnym zawłaszczeniem państwa w imię tych wartości, które rzekomo zwyciężyły. Najpierw mamy zatem wymianę elit ekonomicznych i zawłaszczenie instytucji życia ekonomicznego, co się właśnie dokonuje, a może wręcz już dokonało. Ambicje są jednak szersze i obejmują wymianę elit kulturalnych, działania związane z tzw. polityką historyczną.
Instytucje można przejąć, natomiast nie da się przejąć „rządu dusz” samych twórców kultury, ani stworzyć swoich artystów „z niczego”. Świadczy o tym fakt, iż w ciągu pięciu lat „dobrej zmiany” nie powstały żadne dobre dzieła sztuki w jej duchu.
Niemniej ambicje idą w tym kierunku. Proszę prześledzić działania Ministerstwa Kultury, to wszystko, co mówi i robi minister Gliński. To jest kierowane takimi właśnie ambicjami - stworzenia zupełnie nowego modelu kultury. Oczywiście wiemy, że nie da się Ziemkiewiczem zastąpić Tokarczuk, ale poszukiwania tych nowych elit trwają, choć ta ławka jest niezwykle krótka. Po marszu przez instytucje muzealne, który już się dokonał, następnym krokiem jest marsz przez instytucje związane ze sztuką, jak choćby Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Próbuje się sondować co można zrobić w środowisku aktorskim, literackim. Władze wprowadzają swoich ludzi do instytucji rozdzielających fundusze i patrzą jaki to da efekt. Świadomie wywołują konflikty, a także poczucie zagrożenia i potrzebę obrony swojej, rzekomo uprzywilejowanej pozycji.
To oczywiście idzie w poprzek wszelkich mechanizmów kulturowych, które jako antropolog śledzę, ale takie właśnie idee rodzą się w głowach uprzejmie nami rządzącej władzy. Prowadzi ona wyrachowaną administracyjno-polityczną wojnę kulturową, która ma zadekretować określoną wizję państwa opartego na nowych elitach, kimkolwiek one miałyby dzisiaj być.
Mało mówiliśmy o pieniądzach. Czy jakakolwiek elita może bez nich funkcjonować?
Nie, i tutaj znowu jest potrzebny ten szerszy kontekst. Proszę zauważyć w jaki sposób rozmaitego rodzaju organizacje o zasięgu globalnym zaczynają penetrować Polskę. Mam tu na myśli na przykład Światowy Kongres Rodzin, czy Ordo Iuris, ale także organizacje, które wyglądają na zupełnie niezwiązane z ideologią obozu rządzącego. Mam tu na myśli chociażby Klub Jagielloński. Są doskonale zorganizowani, stoi za nimi ogromny pieniądz i ich eksperci powolutku przenikają do mediów, a wraz z nimi ich sposób interpretowania świata: połączenie tradycyjnej, bardzo konserwatywnej wizji społeczeństwa, z turbokapitalizmem, pojętym w znaczeniu skrajnie indywidualistycznym. To jest właśnie realna wymiana elit.
Ale z drugiej strony mamy też różne międzynarodowe organizacje wspierające finansowo elity lewicowe, na przykład fundację George’a Sorosa.
To jest ta globalna odpowiedź na dominujący do tej pory model polityki neoliberalnej. Zresztą nie przesadzajmy z tą lewicowością w odniesieniu do Sorosa. Tu chodzi o pewien liberalny model społeczeństwa i gospodarki, który koncentruje się na aspekcie wolnościowym. Z lewicowością to ma niewiele wspólnego.
Jak to? W narracji prawicowej ten zestaw wartości określa się wręcz mianem neomarksizmu.
Ten nonsensowny epitet się przyjął, bo dobrze rezonuje. To taki bat używany, także na Zachodzie, przeciwko większości kierunków nauk społecznych na uniwersytetach, przeciwko ludziom rozwijającym tę wizję, która dziś jest zwalczana. W Polsce zrobiono to zaczynając od ultra neoliberalnych reform na uczelniach. W ich rezultacie te nauki, które stoją kością w gardle prawicowym elitom, zostaną zmarginalizowane, bo nie będzie pieniędzy na badania, ani na studiowanie tych kierunków.
Cóż, nic dziwnego. Wśród wyborców z wyższym wykształceniem Rafał Trzaskowski zdecydowanie wygrał, co - z punktu widzenia władzy - znaczy, że te uczelnie niewłaściwie ich wyedukowały. Czy zaryzykuje pan jakąś prognozę na najbliższe lata, jak to wszystko może się skończyć?
Otóż wbrew temu poczuciu, że żyjemy w strasznych, niebezpiecznych czasach, uważam, że to wszystko - załamanie wartości obywatelskich, wolnościowych, demokratycznych - musiało się wydarzyć. A skoro się wydarzyło, to jest świetna okazja żeby strona obywatelska, wolnościowa w sposób pogłębiony przyjrzała się własnym działaniom, które do tej sytuacji doprowadziły.
Dokonanie takiej wiwisekcji...
Druga strona powiedziałaby: rachunku sumienia.
Proszę bardzo! Jak najbardziej możemy użyć tego sformułowania. Oczywiście są takie rzeczy, jak na przykład kwestie praw mniejszości, o które trzeba się cały czas bić, poza tym nadszedł teraz czas pogłębionej refleksji nad przyczynami obecnego stanu rzeczy. Dopiero zaczynają się pojawiać takie prace, jak „Gniew”, świetnego toruńskiego socjologa Tomasza Markiewki. Co ciekawe, ta książka jest też szeroko dyskutowana po stronie konserwatywnej, bo i tam przecież funkcjonują różne nurty. A to prawdziwie konserwatywne myślenie jest obecnie w Polsce zmarginalizowane, w głębokiej defensywie. Dlatego w wizji klasycznego konserwatyzmu to jest także czas rachunku sumienia. Natomiast - wracając do istoty pańskiego pytania - jestem przekonany, że takie administracyjne zarządzanie sprawami społecznymi i kulturowymi nie jest w stanie do końca się sprawdzić.